Dziwne są te moje relacje z pływaniem. Kocham to, ale bywa, że nienawidzę. Dużo daję, bardzo dużo, pewnie wręcz za wiele, a dostaję… Hmm, no różnie dostaję. Czasem wielkie flow, radość z przebywania w wodzie i zgrywania siebie z nią. Uwielbiam wtedy! A czasem nic. Lub gorzej nawet, bo mocnego kopa w dupę zaliczam. Oj potrafi boleć…
Oczywiście płaczę, jojczę i marudzę, że nie wychodzi mimo tylu starań. Tupię nóżką, rwę włosy spod czepka i rzucam płetwami po szatni. Nie byłabym sobą bez kilku łezek. Ale z drugiej strony nie poddaję się, zaciskam zęby i trochę wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi (na długich dystansach pływanie naprawdę nie jest aż tak ważne, a zwrot z inwestycji w porównaniu z innymi dyscyplinami – najmniejszy) cały czas szukam, sprawdzam oraz sumiennie pracuję, by było lepiej, ładniej, szybciej i skuteczniej. Walczę. Pływanie non stop uczy mnie pokory. Rzekłabym, że chyba żadna inna dyscyplina sportu, ba dziedzina życia nawet, nie sprowadza mnie do parteru tak brutalnie i boleśnie. No ale uparłam się, co począć.
Do Livigno jechałam również – nie mogło być inaczej – z mocnym postanowieniem ciężkiej pracy w wodzie. I tak też się działo. Zadania główne pływane po 2 km rozpływki, w objętości wcale nie mniejszej, bywały naprawdę sporym wyzwaniem. Zwłaszcza w tych wysokościowych warunkach. Może wydawać się to dziwne, ale na nic wolny tor, szybka woda, siła i technika nawet (to akurat nie u mnie), jeśli nie ma wystarczającej ilości tlenu… I to uczucie drżących rąk i nóg ze zmęczenia, gdy wychodzisz z wody. Ciężko było w tej wodzie, naprawdę ciężko. A spektakularnych efektów nichuchu :( Wideoanaliza, która teoretycznie miała pomóc i pozwolić wreszcie dostrzec błędy, praktycznie jeszcze bardziej mnie dołowała i dezorientowała. Normalnie płakać mi się chciało jak (ja, perfekcjonistka) widziałam tę pokrakę w wodzie… A próba naprawienia jednej rzeczy – z reguły kończyła się popsuciem innej. I tak do zajeb bez końca. Jednak z uporem maniaka nie odpuszczałam. Choćbym miała się od tej wody pomarszczyć już na całe życie, nauczę się kurde tego pływania. Ufam też Treneiro. Skoro on mówi, że efekty będą, że cierpliwości Bo, że nie zawsze od razu jest akcja-reakcja, to wierzę. No nie mam innego wyjścia. Chyba, że rzucić to wszystko.
No ale jak rzucić? Jak ja naprawdę lubię to całe pływanie!
A tymczasem z drużyną Smashing Pąpkins w sztafecie na Triathlonie Amazonek wystartować miałam (Krasus na rowerze, Dori w biegu). Z mieszanymi uczuciami podchodziłam do tego startu. Raz, że to pływanie naprawdę daje mi popalić ostatnio, dwa, że kilka godzin wcześniej wróciłam z Włoch i zarówno podróż jak i tamtejsze obciążenia treningowe dość mocno wciąż we mnie siedziały. Poza tym woda miała mieć ponoć 12 st. C. Z drugiej strony jednak po cichu liczyłam na to, że „góry oddadzą” :) Na pewno miałam jednak postanowienie, by dać z siebie wszystko i cisnąć pełnym ogniem od początku do końca.
Na miejscu okazało się, że woda ma faktycznie 12 st. C. A potem… A potem to już nastąpiła kaskada błędów i porażek. Kaskada, która mnie nieomal zatopiła…
Po pierwsze zbyt wyluzowana przed startem byłam, wywiady, śmichy chichy, fotoreporterzy, gadka szmatka. Gwiazda. A trzeba się było porządnie rozgrzać i rozpływać. Bo! Zapamiętaj sobie raz na zawsze! Rozgrzewka, zwłaszcza jak masz płynąć w lodowatej wodzie! A po drugie to. Rozgrzewka! Rozpływanie i wejście do wody ciut wcześniej niż 5 sekund przed wystrzałem startera! Człowiek doświadczony, obeznany już z tym triathlonem przecież, dojrzały, a tu takie durne błędy robi…
Start. Dwa machnięcia rękami, jedno kopnięcie nogą i byłoby na tyle. Przytkało mnie. Ale tak konkretnie przytkało, w życiu czegoś takiego nie doznałam. Ból i ciężar na klatce piersiowej, niemożność wzięcia oddechu, uczucie duszenia pianką oraz paskiem od neoprenowego czepka. Jakbym z łokcia w splot słoneczny dostała. Strach i przerażenie. Bezradność. Panika. Przestały liczyć się zawody i ściganie, najważniejsze było zapanowanie nad TYM oraz zaczerpnięcie tlenu. A wcale nie było to takie łatwe. Zaczęłam szarpać się z pianką i tym nieszczęsnym duszącym mnie paskiem od czepka. Odkryta żaba na przemian z leżeniem na plecach i nieudolne, głośne próby łapania oddechu. Koszmar jakiś. Nie widziałam ratowników, więc zaczęłam machać do pĄekipy na brzegu, niech chociaż oni widzą, że ómieram :) I że to już koniec!
Kilka chwil trwało zanim się uspokoiłam i spróbowałam normalnie oddychać. Pomogło leżenie na plecach oraz (nie ogarniam czemu tak) okrzyki Krasusa, abym wychodziła na brzeg. Pierwsze próby zanurzania głowy w lodowatej wodzie były jeszcze nieudane (znowu cegła na klacie i brak tchu), ale każde następne rokowały coraz lepiej. Najpierw na jeden oddech, potem powoli na dwa, wreszcie delikatnie na trzy. Da się oddychać. Idzie też płynąć. Zuch. Tylko piekielnie zimno! I tak ruszyłam w pogoń. Z przed a może nawet ostatniego miejsca stawki, gdy czołówka była już przy drugiej boi, a cała reszta daleko daleko przede mną. Jedyne co miałam w głowie, to wielki wkurw na siebie, na to cholernie, nieodwzajemniające uczuć pływanie oraz zimną wodę. No dobra, pojawił się też radar na każdy kolejny zielony czepek do łyknięcia :) Ja wam tu panowie Bo powyprzedzam, jeszcze wam wszystkim pokażę!
I gnałam. Przez większość dystansu niestety sama, bo jak już dorwałam czyjeś nogi i bąbelki, w których mogłam płynąć to za wolno było i musiałam (mus to mus) wyprzedzać. Trudno było w tych warunkach dbać o technikę. Dłonie miałam tak zgrabiałe, że nie wiedziałam czy palce mam złączone czy nie, o czuciu wody i świadomym chwycie też nie było mowy. Pozostawało tylko proste, pozbawione kalkulacji i wdzięku, napędzane złością i wkurwem, zwierzęce niemalże napierdzielanie do przodu. Fu fu fu! Nie było 1900 m, jednym zliczyło 1700, innym 1800 m. Pokonałam ten dystans w 33:51. Niedobrze.
Choć biorąc pod uwagę wszystkie te przeżycia… Powiedzmy że umiarkowanie kiepsko.
I tak właśnie trwa i dzieje się na oczach wszystkich moja nauka pływania. Wstaję, upadam, znowu się podnoszę i znowu ryp. Lekcje niemiłe, doświadczenia przykre, a efekty z włożonej pracy nad wyraz skąpe i nikłe. Ale ja jeszcze pogonię te demony. Przysięgam, pogonię je w diabły.