Niby nic specjalnego. Rower jak rower. Rama, dwa kółka, kierownica i jakieś tam przerzutki. Jeśli umiesz jeździć na Wigry bez bocznych kółeczek, to na szosie też dasz radę. A skoro umiesz na szosie, to jazda na czasówce też nie powinna stanowić większego problemu. Wydawałoby się… A jednak. Mimo, iż podekscytowana i zafascynowana nowym rumakiem – bałam się. Najnormalniej w świecie obawiałam się i martwiłam jak poradzę sobie z taką – nie bójmy się tego powiedzieć – sporo na wyrost dla Bo i bardzo PRO maszyną.
Czesław trafił do mnie kilka dni przed Świętami BOżego Narodzenia. Najpierw wpatrywałam się w gościa godzinami. Potem robiłam mu zdjęcia i znów się gapiłam. I jeszcze jeden pstryk i wrzutka na Insta :) A potem równie długo katowaliśmy się wzajemnie na trenażerze. Trzeba było przyzwyczaić się do nowej pozycji oreo, obczaić zmianę biegów, zrozumieć istotę leżakowania oraz poznać sens kształtu siodełka Adamo (jest) (i to duży) (moja szanowna jest wdzięczna). Wbrew dochodzącym z otoczenia lamentom, że ten trenażer straszny i nudny – nie narzekałam. Na okropność dobrze działały filmy i seriale, a z nudą walczyłam zapodając interwały na coraz krótszych przerwach lub zwiększając obciążenie. Naprawdę polubiłam te treningi z Czesławem na trenażerze. Bezpiecznie, nic mnie nie potrąci, ani ja w nikogo nie wjadę, prawdopodobieństwo gleby zero (no dobra, pół), możliwe do zrobienia o każdej porze dnia i nocy, bez względu na pogodę. Oraz powtarzalne, dzięki czemu łatwiej śledzić postępy i ewentualny rozwój. I tak przekręciliśmy razem przez 3 miesiące ponad 64 godziny…
Nastał wreszcie jednak TEN dzień. Kiedy mogliśmy wyjechać na zewnątrz. Podekscytowanie i niepewność. Radość i strach. Chęć sprawdzenia siebie i jego na maxa oraz równoczesna świadomość własnej małości i licznych ograniczeń. Karuzela wrażeń! Marzyło mi się, aby na pierwszą jazdę z Czesławem wynająć sobie pas autostrady na wyłączność. Prosto, bez dziur, bez zakrętów, podjazdów i zjazdów, bez samochodów. Wypisz wymaluj dla mnie! No ale niestety nie udało się. I musiałam – ech, życie – radzić sobie normalnie oraz tłoczyć się na jezdni wraz z innymi uczestnikami ruchu.
Na początku nieśmiało i tylko w górnym chwycie. Ale potem jak już się położyłam na kierownicy to aż wstawać się nie chciało, tak było miło i wygodnie. Jednak rower mam dobrany idealnie. Jesteśmy niczym Mickey i Mallory Knox. Pasujemy jak The Rolling do Stones, czy korzeń pietruszki do natki. I gdy tak zaloguję się do jazdy, złożę, mknę niczym w tunelu aerodynamicznym, dociskając pedał, tylko ja i on, a wszystko dookoła rozmazane – to piękne to jest uczucie. Piękne! Oczywiście jeszcze sporo pracy przede mną, by Czesław był prawdziwym przedłużeniem zmysłów – wciąż brakuje pewności (zwłaszcza na krętej drodze), takiej zadziorności i rowerowego cwaniactwa. Muszę nauczyć się jeść podczas jazdy, ubierać i ściągać buty (!) oraz mieć bardziej podzielną uwagę, bo na razie to mam wrażenie za bardzo skupiona jestem :) (ta żyłka kiedyś pęknie). Tak, oswoić z prędkością.
Oj, przypominają się mi się początki szosowania (o tu można przeczytać) (jest śmiesznie, klikajcie). Strach przed ciężarówkami, nieprzewidywalni kierowcy, niezdecydowani ludzie. Teraz z Czesławem jeszcze bardziej trzymam się zasady, że żadnym poboczem. Prawie środkiem jadę – tylko w ten sposób uniknąć można spychania na brzeg drogi oraz wymuszeń pierwszeństwa ze strony większych. Z wiatrem też nic się nie zmieniło – nadal cały czas w mordę i to bardzo. W zasadzie to wieje mocniej niż na szosie, a im szybciej jadę, tym te opory większe – w sumie to logiczne, ale i tak byłam zaskoczona :) Gdy osiągnę maksimum swych możliwości to jak nic urwie mi głowę na tym rowerze…
Z kaskiem też wszystko po staremu, wciąż jestem miss.
I choć może nie mam tej autostrady na wyłączność, gdzie mogłabym sobie sama śmigać bez żadnych zewnętrznych utrudnień, tak jednak szczególnie teraz doceniam to, gdzie mieszkam i gdzie mogę kręcić. Pięć kilometrów luźnej jazdy i już jestem za miastem, na w miarę pustych drogach, z dobrym asfaltem i pięknymi widokami. Są też wprawdzie górki, których pokonywanie na czasówce jest doznaniem szczególnym (acz wykonalnym), ale absolutnie nie pomniejsza to kolarskich walorów mojej okolicy. Normalnie uwielbiam! Oraz szczerze współczuję, tym którzy nie mają.
A jak nie wydarzy się nic niespodziewanego oraz nie nastąpi nagły atak zimy, to już za niecały miesiąc śmigać będę (z Messim wprawdzie, nie z Czesławem) w Alpach o tu.