Kiedy Przemysław* powiedział mi o Otyliadzie, pomyślałam WOW. Maraton pływacki! W nocy! Na wielu basenach w całym kraju! Takie wyzwanie. Kilka lub kilkanaście kilometrów pływania! Idealnie dla mnie. Muszę!
Ale potem przyszła refleksja… Kurwa, i tak w kółko mam pływać? Wte i wewte na 25-metrowym basenie? Do zajeb zajechania tak? Przecież to bez sensu! Nijak ma się to do moich przygotowań triathlonowych, jak każde „ultra” kontuzją przeciążeniową grozi (mam teraz obsesyjnego świra na tym punkcie), a budowaną miesiącami technikę pływacką, którą i tak od ideału dzielą lata świetlne, popsuje mi w kilka godzin… Szkoda. Wysiłku szkoda, czasu (w nocy się śpi nie trenuje), rozwalania innych treningów, które wypadałoby podporządkować Otyliadzie oraz – rzecz najważniejsza – lakieru na paznokciach szkoda! Poza tym ja nad szybkością w wodzie popracować muszę, wytrzymałość już mam, a tak naprawdę to najwyższy czas ograniczyć to pływanie i za rower się porządnie wziąć.
Jakże mądre i rozsądne rozumowanie. Nieprawdaż? Z nieukrywaną dumą, że potrafię postawić na priorytety, odpuściłam więc tę Otyliadę w głowie i skupiłam się na swoim. Tj. na kompletnym już (ha!) (fanfary!) trybie: swim – bike – run. Ale…
Nie byłoby największych arcydzieł literatury i kinematografii, gdyby w pewnym momencie fabuły nie pojawiało się magiczne ALE. A więc ALE kilka dni przed Otyliadą zaczęłam jednak dumać czy może by tak jednak popłynąć? I spróbować? Bez nastawiania się na wynik (czy hehe zwycięstwo), tylko po prostu tak, z biegu, bez specjalnych przygotowań, taperingu i diety, spróbować przepłynąć – powiedzmy – 10-15 km? Sprawdzić się, doświadczyć nowego. Bez planowania, bez kalkulowania i ambitnych oczekiwań. W sumie to przeczy mojemu dotychczasowemu podejściu do startów – gdzie zawsze wszystko stawiałam na ostrzu noża i walczyłam w trupa. Ale w końcu człowiek zmienną jest, nie?
Postanowiłam więc, że o ile uda mi się zapisać na miejscu (rejestrację internetową zamknięto w połowie lutego), popłynę. Bez presji, by wygrać :) ale też nie jakoś bardzo rekreacyjnie i na luzie. Tak po środku miało być, żwawo. Jakiś mądrala mógłby rzec, że to najgorsze z możliwych podejście do startu. Ale mądralów to ja nie słucham i zdecydowałam, że spróbuję tak i co więcej powalczę o 6 km w ciągu pierwszych 120-130 minut.
Na miejscu oczywiście udało się zapisać – warowałam przez godzinę i byłam pierwsza w biurze zawodów! Pierwszy sukces odhaczony, teraz pozostaje już tylko pochlapać się w tym brodziku kilka godzin. Pestka.
Na wstępie organizator zrobił nam odprawę. Zaskoczona byłam liczbą osób (ponad 80 sztuk) oraz ich różnorodnością. Od malutkich dziewczynek w kolorowych oksach, poprzez prężną szczupłą młodzież, na potężnych panach z dużą wypornością skończywczy. Na początku miały płynąć dzieci i osoby, które przyszły tu rekreacyjnie, potem wyczynowcy i wszyscy chcący bić rekordy. Zdziwiły mnie też dokonujące się po cichu sojusze – dobieranie się na tory, ustalanie tempa i zasad („zmieniamy się na prowadzeniu co 10 długości” itp). Choć w sumie było to nawet dość uzasadnione, pływanie na torze z osobami na różnym poziomie zaawansowania oznacza niepotrzebny wysiłek (wyprzedzanie i brak draftingu w bąbelkach) oraz stres (przepychanki, kuksańce itp). A pływaliśmy po 6 osób na torze, bez możliwości jego zmiany przez cały czas trwania maratonu. Organizator wyjaśnił również zasady dotyczące przerw. Wbrew ogólnopolskiemu regulaminowi, wg którego zawodnikom przysługuje wiele 15-minutowych przerw (pierwsza po 2 godzinach, następne po każdej jednej), nam przysługiwała tylko jedna przerwa. Jedna 15-minutowa przerwa na całą noc. I zasada ta była skrupulatnie przestrzegana przynajmniej do godz. 23.15. Przy każdym torze siedział sędzia z przygotowanym arkuszem, na którym kreseczkami (nie zawsze niestety dokładnie, co zresztą rozumiem i wcale nie mam pretensji) odznaczał każde pokonane 50 m.
Ponieważ najpierw dzieci i generalnie małe zamieszanie się zrobiło, do wody weszłam dopiero o 18.26, kiedy okazało się, że na torze nr 4 jest jeszcze jedno wolne miejsce. Niestety pływałam ze słabszymi od siebie osobami (trzech płynących gęsiego żabkarzy; jedna dziewczyna wolniejszym kraulem, i jeden pan „zmiennym”) – co oznaczało, że musiałam wyprzedzać, czasem niezbyt kulturalnie rozpychać się przy bandzie (nie chcieli złośnicy wpuszczać), no i nie było nóg, w których mogłabym płynąć… Ale przynajmniej wiem, że wszystkiego dokonałam sama i było to raczej trudniejsze niż łatwe.
Jak mi się płynęło? No zajebiście! Jak się zalogowałam to nawet nie było to takie nudne. Cały czas dbałam o technikę – długie wyleżenie, podczas którego starałam się odpoczywać, efektywny chwyt wody, wysoki łokieć i pociągnięcie dłonią do końca. I tak kilka razy, a potem w drugą stronę. I znowu nawrót (oczywiście bez fikołka) i od początku to samo. I tak do zajeb do końca świata. W zasięgu ręki przygotowane miałam izo i dwa żele, reszta żarcia (cała torba: żele, kanapki, muffinki, batony, wafelki, cuksy; nie wiedziałam na co będę mieć ochotę) leżała pod ścianą. Po godzinie zjadłam jednego żela, po następnej połówkę drugiego. Płynęłam bez przerwy, a 6 km udało się się zrobić w 2:05 (sukces!) (ale kiedyś zrobię to z jedynką z przodu). Co jakiś czas łypałam na trybuny czy Kris wrócił już ze wspinania, zawsze to lepiej jak wiesz, że ktoś tam czuwa i wspiera… Po tych 6 km postanowiłam, że będę sobie robić takie mikroprzerwy co pół godziny – wbrew wcześniejszym obawom okazało się, że nie wybijają one z rytmu, a pomagają na nowo ułożyć technikę i poczuć taką świeżość w wodzie.
Generalnie bez jakiejś specjalnej historii płynęło mi się przez pierwsze 3 godziny. Jeśli mi coś doskwierało to albo czepek lub oksy uwierały, albo siku, albo to nieszczęsne wyprzedzanie. Kiedy jednak czułam już coraz większe parcie na pęcherz oraz zaczęło coś niepokojąco mi w brzuchu falować i boleć, a także niespecjalnym entuzjazmem pałałam do zjedzenia następnego żela, postanowiłam, że biorę swoją regulaminową 15-minutową przerwę. Później się będę martwić jak będę potrzebować następnej pomyślałam, poza tym nie zamierzam przecież pływać do rana, noc jest od spania nie od trenowania. I tak naprawdę dopiero jak wyszłam na brzeg stwierdziłam, że jednak bardzo boli mnie ten brzuchol i że muszę do toalety. Natychmiast!
Chwila moment i zrobiło mi się lepiej, a potem jak już zobaczyłam Krisa i koszulkę Smashing Pąpkins na trybunach, to już prawdziwa pełnia szczęścia. Zjadłam kromę z miodem i pół muffinka, popiłam, wzięłam następne żele na zapas oraz odtwarzacz z muzyką na wypadek ewentualnego kryzysu. Jest dobrze. Czułam się jak młody bóg, całą zabawę mogłam rozpocząć od nowa. I zaczęłam.
Może jeszcze niepływakom wyjaśnię, że godzina pływania to trochę tak inaczej niż 60 minut biegiem. Oczywiście mięśnie są odciążone, pracują (zwłaszcza u mnie) głównie ręce, wydaje się to wszystko prostsze i mniej męczące, ale dochodzi jeszcze pokonywanie oporu wody oraz wysiłek związany z oddychaniem i umiejętną, że tak powiem gospodarką tlenową. Oczywiście to nie jest tak dosłownie, ale spróbujcie biegać i co 3 sekundy wstrzymywać oddech. Takie zadanie… Łatwo nie jest, co? Oraz jeszcze to nieszczęsne picie wody z basenu. Choć człowiek się stara, kombinuje, unika jak ognia, to jednak zawsze kilka haustów łyknie, co do przyjemnych rzeczy też raczej nie należy.
Ale wróćmy do mnie, bo od przerwy pływam już pół godziny i zaczynają dziać się dziwne zgoła rzeczy. Z brzuchem. Bo mięśniowo naprawdę nie mam co narzekać, czuję trochę ramiona i kark (głowa przy oddechu do poprawy!!!), ale to naprawdę jakaś błahostka w porównaniu z tym, co dzieje się pod strojem :) Boli, ściska, promieniuje. Porównałabym do to stanu przy maratońskiej ścianie, gdy czuję, jakby mnie ktoś owijał streczem. Niedobrze mi. O-oł. Chyba będę rzygać. Zatrzymuję się, przełykam ślinę, oddycham, uspokajam. Na samą myśl o zjedzeniu czegokolwiek robi mi się słabo i już oczami wyobraźni widzę swój wielki, tryskający w górę haft zanieczyszczający wodę i przerywający zawody :) Pomocy szukam w muzie i przy dźwiękach ulubionych utworów próbuję na nowo złapać pływackie flow. Szału niestety nie ma… Staram się nie myśleć o bólu brzucha (to przez kromkę, żele czy wypitą z niecki wodę?), przełykam wszystko, co mi się odbija i napieram dalej. Wte i wewte, wte i wewte. I tak do zajeb. Uciska mnie czepek, bolą okularki, chyba jestem już spory kawałek poza strefą komfortu… Poza tym helloł! Po godz. 21 max po 22 miało być już luźniej na torach, a u mnie nadal ciasno i sznur żabkarzy do wyprzedzania (kopcie mnie bardziej po bolącym brzuchu, i mocniej!). Nie płynie mi się fajnie, chce mi się rzygać, boli brzuch, napieprza głowa. Pytam sędziego ile mam upływane, a on raz, że 13 400, a potem, że 11 600. Chcę do domu, chcę już spać! Doliczam sobie w głowie kilka długości do równego rachunku, piosenka po piosence, wte i wewte i kończę tę zabawę. Bo jeszcze całkiem znienawidzę pływania, a tego byśmy przecież nie chcieli.
Przepłynęłam 12 km w ok. 4,5 h. Nie zarzynałam się, nie walczyłam do końca. Pewnie powinnam czuć jakiś wstyd. Albo niedosyt? Tak szybko uciekłam z pozakomfortowej strefy i nie nawet nie szukałam sposobu, aby pozostać w niej jak najdłużej. Zrezygnowałam. Być może, gdyby meta ustawiona była na 15 km, gdybym miała w głowie zakodowaną fizyczną granicę będącą wyznacznikiem sukcesu, do której po prostu muszę dotrzeć, dowlekłabym się tam nawet pieskiem. Być może. Albo gdybym przerwę wzięła dla ogarnięcia się i doprowadzania do porządku. Mejbi. Wtedy jednak, na pływalni o godz. 23, mając na budziku nabitych ciurkiem ponad 11 km, myślałam głównie o tym, aby się – ekskjuzemła – nie porzygać. Oraz czegoś sobie nie złamać. Na szczęście jedno i drugie udało się znakomicie! :)
Na drugi dzień, oprócz odczuwalnego jeszcze bólu brzucha, zatkanego do granic możliwości nosa, delikatnego mizianka w ramionach oraz takiego dziwnego (a la kac) samopoczucia i rozbicia, nie stwierdziłam większego uszczerbku na zdrowiu. No ok, jeszcze ten odpryśnięty lakier na paznokciach. Nie zajechałam się więc, nie wymęczyłam. Dobrze. Nawet niedzielne bieganie całkiem fajnie wyszło i tylko zaległości senne nadrobić musiałam. A dziś już byłam na basenie i znowu uwielbiam! Jedno mnie tylko martwi. Wymyśliłam sobie ten sport wytrzymałościowy. Super. Ale niestety w tego typu aktywności, jedzenie i jego przyswajanie (zwłaszcza na zawodach) jest jednym z podstawowych czynników sukcesu. A ja jakoś jeść nie umiem oraz dogadać się z żołądkiem… I o ile potrafię jeszcze silnik włączyć i wkręcić na jako takie obroty, tak z tankowaniem są już poważne problemy… :( Musisz Bo nad tym popracować i naprawić. Musisz.
* Przemysław wypływał 21 km i zajął na swojej pływalni pierwsze miejsce. Jeszcze raz ogromne gratulacje dla całej Drużyny Garnka Mocy! A jako ciekawostkę dodam, że człowiek – kosmita Seba Karaś, szykujący się do przepłynięcia wpław Bałtyku (100 km), w ciągu 12 godzin zaliczył 54,2 km. Ot co. Gdyby nie to, że owe moje 12 km jest MOJE i wypływane tylko i wyłącznie przeze mnie, jakież wydawać by się mogło ono marne i nic nie znaczące… Na szczęście jest moje. I to jest aż 12 km!