Głowa. Oprócz najważniejszej w tym całym zamieszaniu jaknogi, to właśnie głowa ostatnimi czasy psuła mi całą robotę. Mimo iż z jednej strony tak bardzo chciałam już biegać, wyrywałam się na treningi jak głupia i góry też już okupowałam, tak z drugiej jednak, to cholerna głowa wciąż i na nowo produkowała dziwne strachy, obawy i przekłamania. Że nie pobiegnę nic więcej niż 12 km, bo na pewno połamię się znowu. A na pierwszym zbiegu nastąpi trach i zobaczę śliczne otwarte złamanie. Albo nagle tak, ni stąd ni zowąd, tuż przed bieganiem odzywała się piszczel i zaczynała jakby boleć. A wcześniej cały dzień nic! Strach, niepokój, obsesja. To naprawdę przestaje być śmieszne jeśli cały dzień myślisz głównie o nodze… I boisz się, czy aby na pewno wszystko, co najgorsze już za tobą. Oraz nie masz odwagi sprawdzić czy etap rehabilitacji jest już zakończony i że możesz nareszcie po prostu zacząć biegać!
To jest TEN MOMENT pomyślałam więc, gdy zwolnił się pakiet na III Jesienny Bieg Potrójnej. Bieg fantastyczny, gdzie byliśmy już rok temu, wymagająca i zróżnicowana trasa (15,5 km; +900 m /-900 m) po pięknym, jesiennym Beskidzie Małym, super ludzie. To jest ten czas, by wreszcie spróbować pobiec coś dłużej i żwawiej. Oczywiście nie było mowy o żadnym ściganiu, 3 miesiące bez ruchu, ponad 4 bez biegania… Cudów nie ma. Nawet w moim przypadku. Chodziło po prostu o impuls, o motywację i odwagę, o cel, który będzie większy i silniejszy niż strach oraz o możliwość sprawdzenia się w przyjaznych i zachęcających warunkach. Najwyżej nie pobiegnę jak nie będę czuć się na siłach, albo zejdę z trasy, pomyślałam. I odebrałam swój pierwszy od baaardzo długiego czasu pakiet startowy na bieg.
Różowe podkolanówki, rękawki w trupie czachy, bluza Smashing Pąpkins na rozgrzewkę, a pod spodem wiadoma koszulka. Tak! Tak! Jestem gotowa! Jeszcze tylko start honorowy, lekki trucht na linię startu ostrego, intensywny dialog z nogą co ona na to i czy takie tempo może być, buziak na powodzenie, wycofanie się na przedostatni tył stawki, bo przecież nie będę się ścigać, więc bez sensu zawadzać, 3-2-1 start. I poszli!
I jeszcze tylko tak na kilka sekund (w środku i po cichutku) się wzruszyłam, że znowu mogę robić to co uwielbiam, ale potem już bez żadnego mazgajstwa, owczym pędem ruszyłam z wszystkimi do przodu. Po kamieniach, wąskich ścieżkach, w błocie i między kałużami. Było ciasno, było szybko i burzliwie. Przez moment dałam się nawet porwać się temu prądowi, nie pozwalałam się wyprzedzać i starałam się specjalnie nie odstawać od reszty. Po kilometrze, może dwóch przypomniałam sobie jednak, że przecież jestem tu w innym celu: na (nomem omen) przełamanie, a nie dla ścigania się czy słuchania jakiegoś durnego głosu. Zwolniłam, złapałam oddech, pozwoliłam, by ludzie obiegali mnie dokoła i… I było dobrze! Noga nie bolała, zadyszka minęła, a ja po prostu mogłam biec swoje. Pod górę marsz, na płaskim raczej wolniej niż szybciej (no nie pracowała maszyna, nie i już), a z górki coraz odważniejsze i szybsze zbiegi. Tak, wyraźnie z wzrastającą liczbą kilometrów oraz sumą przewyższeń, nabierałam odwagi i biegłam coraz szybciej, bardziej ryzykownie, mocniej. Nogo nie ból, chwilo trwaj! Jest zajebiście.
I nawet nie wiem kiedy to się stało, ale chyba nagle zaczęłam się jednak ścigać. Czerpać niewytłumaczalną radość z wyprzedzania innych. Wypatrywać na agrafce dziewczyn, które wcześniej ciurkiem mijały mnie po płaskim, mocno napierać pod górę, a na zbiegach mknąć i płakać, tak bardzo łzawiły mi oczy od pędu powietrza (Bo płakała jak zbiegała). Cóż, na zawodach to ja jednak nie potrafię zachowawczo i treningowo biec, a naprawdę się starałam! A im więcej ludzi wyprzedzonych, tym większa ochota na łykanie kolejnych. Nie było już troski o nogę, o siebie, o skaczące do granic możliwości tętno. Cel był jeden – dorwać tę na biało oraz tę w niebieskim, a potem nie dać się im wyprzedzić! Fu fu fu – już bez opamiętania gnałam w dół, co biorąc pod uwagę sporą pierzynę opadłych liści przykrywających pod sobą różne niespodzianki w postaci kamieni i wystających korzeni, wcale takie bezpieczne nie było. Fu fu fu! Lewa wolna, ale oni wszyscy jakoś tak wolno zbiegają, leewa wolna!
ŁUP! I nagle dość boleśnie zostałam sprowadzona na ziemię z tego mojego zbiegowego flow. Lewym żebrem (a dokładniej ekhm… piersiątkiem) zdrowo wyrżnęłam w kamienisty bok skarpy, z której się ześlizgnęłam dość niespodziewanie i mocno. Ale gruchnęło. Aż serce po stronie przeciwległej łopatki poczułam. Auć, bolało! (I wciąż boli). Kilka długich sekund zbierałam się z powrotem do biegu, zapewniając innych (i siebie), że spox, nic się nie stało. Potem już więc znacznie ostrożniej i wolniej przemieszczałam się w dół wypatrując ostatniego podbiegu. Niestety dogoniła mnie ta w niebieskim, na nadgarstku zobaczyłam krew, poczułam też nieźle obite kolano oraz wspomniane wcześniej żebro. Tym razem wyszedł więc ryzyk nie fizyk z tego mojego zbiegania, no nic, walczymy dalej! Bo już dość mocno wkręciłam się w to ściganie i naprawdę nie chciałam łatwo odpuścić. Włączyło się fajterstwo, psia mać!
Niestety, ostatni odcinek biegu to długi, stromy i nigdy nie kończący się podbieg. Podbieg killer. Podbieg, który rok temu obdarł mnie z resztek godności i odebrał całkowitą chęć do walki. Teraz jednak wiedziałam czego mogę się spodziewać i postanowiłam nie odpuszczać. Pochylona, skupiona, zdeterminowana, nieoglądająca się za siebie (no może ze dwa razy, ale tak, by nikt nie widział), napierałam do przodu i do góry. Było mocno, było ciężko, bolało potłuczone żebro i pierś. A może to pikawa już ledwo dawała radę, bo jak się potem okazało końcówkę zawodów robiłam przy tętnie 192 bpm (chyba moje nowe hr max!) Ani na moment nie zwalniałam jednak i nie odpuszczałam. Jeszcze tylko 500 metrów, nie dogoni mnie ta biała ani ta w niebieskim, jeszcze 200 krzyczą zgromadzeni przy trasie kibice, zaraz ómrę, tylko 100! Gdzie ta cholerna meta? Jest! Dobiegam, przekraczam, wpadam w objęcia. Trup.
Taką więc sobie terapię zaaplikowałam. Szokową. Haha. A miało być treningowo i na przełamanie. 20 sekund gorzej niż w ubiegłym roku (a totalnie przecież bez przygotowania), 5-ta w kategorii, dziewiąta w open, chyba nieźle, choć oczywiście teraz mi żal, że na początku tak wolno szłam i asekuracyjnie… Poza tym średnie tętno biegu (178 bpm) (ha!) oraz obecna boląca obolałość i wszechobecne zakwasy nie potwierdzają raczej faktu, że się jakoś wybitnie obijałam…
Najważniejsze, że terapia przyniosła efekt i że nodze się podobało! A i głowa ma teraz inny powód do zmartwień… No właśnie. Jakżebro spytacie? A dokładniej mięsień piersiowy! Oj booli! Ani śmiać się, ani kichnąć czy spać na lewym boku… I co najgorsze, pływać też niespecjalnie mogę, a przecież kapitanem Drużyny Korsarzy jestem, a Chipsy w tej naszej rywalizacji coś się rozhulały ostatnio. Ehhh… zamienił stryjek. Ale może teraz z litości ktoś do Korsarzy wstąpi, hę? ;)
I jeszcze koniecznie dwa słowa o samym Jesiennym Biegu Potrójnej i imprezie. To jest to miejsce, gdzie chcę, lubię i gdzie będę wracać. Mimo, iż zdecydowanie preferuję biegi nowe i tam gdzie mnie jeszcze nie było. Spora (270 zawodników), ale też równocześnie bardzo kameralna impreza robiona przez ludzi z pasją (Klub Skialpinistyczny Kandahar) dla siebie, znajomych, znajomych znajomych oraz wszystkich innych biegaczy, którzy chcą i zdążą się zapisać. Zróżnicowana, piękna i dość trudna trasa w Beskidzie Małym, fajna oprawa, wieczorna impreza przy dobrym jedzeniu, grzańcu, grillu i muzyce. Jedyne ale, to fakt, że dublują się nagrody dla kategorii open i wiekowych, co promuje głównie tych silnych, a nie nas maluczkich… Ale w sumie kto nam zabrania biegać szybciej, wygrywać i zgarniać wszystko, no nie? Do tego baza zawodów zlokalizowana w Hotel Spa Kocierz, z dostępem do basenowo-saunowych atrakcji, wypasionym śniadaniem, pięknymi widokami z okna i wielkim kolorowym (zrozumie ten, kto nie ma żadnego) telewizorem w pokoju :)
Oraz ulubione – będące już swoistą wizytówką zawodów – losowanie licznych i atrakcyjnych nagród wśród uczestników biegu. W tym roku przypadły nam przysmaki od firmy Eurowafel oraz makarony Czaniecki <3! Aha, i jeszcze nawet oświadczyny (spox, nie mi) podczas dekoracji były! Gratulacje dla zakochanych! A poznali się rok temu właśnie na Jesiennym Biegu Potrójnej… Taka impreza!