Terapia szokowa. Czyli III Jesienny Bieg Potrójnej

Głowa. Oprócz najważniejszej w tym całym zamieszaniu jaknogi, to właśnie głowa ostatnimi czasy psuła mi całą robotę. Mimo iż z jednej strony tak bardzo chciałam już biegać, wyrywałam się na treningi jak głupia i góry też już okupowałam, tak z drugiej jednak, to cholerna głowa wciąż i na nowo produkowała dziwne strachy, obawy i przekłamania. Że nie pobiegnę nic więcej niż 12 km, bo na pewno połamię się znowu. A na pierwszym zbiegu nastąpi trach i zobaczę śliczne otwarte złamanie. Albo nagle tak, ni stąd ni zowąd, tuż przed bieganiem odzywała się piszczel i zaczynała jakby boleć. A wcześniej cały dzień nic! Strach, niepokój, obsesja. To naprawdę przestaje być śmieszne jeśli cały dzień myślisz głównie o nodze… I boisz się, czy aby na pewno wszystko, co najgorsze już za tobą. Oraz nie masz odwagi sprawdzić czy etap rehabilitacji jest już zakończony i że możesz nareszcie po prostu zacząć biegać!

IMG_7094 kopia
Wcale nie taki mały ten Beskid Mały. Fot. Rafał Ślęzak

To jest TEN MOMENT pomyślałam więc, gdy zwolnił się pakiet na III Jesienny Bieg Potrójnej. Bieg fantastyczny, gdzie byliśmy już rok temu, wymagająca i zróżnicowana trasa (15,5 km; +900 m /-900 m) po pięknym, jesiennym Beskidzie Małym, super ludzie. To jest ten czas, by wreszcie spróbować pobiec coś dłużej i żwawiej. Oczywiście nie było mowy o żadnym ściganiu, 3 miesiące bez ruchu, ponad 4 bez biegania… Cudów nie ma. Nawet w moim przypadku. Chodziło po prostu o impuls, o motywację i odwagę, o cel, który będzie większy i silniejszy niż strach oraz o możliwość sprawdzenia się w przyjaznych i zachęcających warunkach. Najwyżej nie pobiegnę jak nie będę czuć się na siłach, albo zejdę z trasy, pomyślałam. I odebrałam swój pierwszy od baaardzo długiego czasu pakiet startowy na bieg.

Różowe podkolanówki, rękawki w trupie czachy, bluza Smashing Pąpkins na rozgrzewkę, a pod spodem wiadoma koszulka. Tak! Tak! Jestem gotowa! Jeszcze tylko start honorowy, lekki trucht na linię startu ostrego, intensywny dialog z nogą co ona na to i czy takie tempo może być, buziak na powodzenie, wycofanie się na przedostatni tył stawki, bo przecież nie będę się ścigać, więc bez sensu zawadzać, 3-2-1 start. I poszli!

IMG_7101 kopia
Fot. Rafał Ślęzak

I jeszcze tylko tak na kilka sekund (w środku i po cichutku) się wzruszyłam, że znowu mogę robić to co uwielbiam, ale potem już bez żadnego mazgajstwa, owczym pędem ruszyłam z wszystkimi do przodu. Po kamieniach, wąskich ścieżkach, w błocie i między kałużami. Było ciasno, było szybko i burzliwie. Przez moment dałam się nawet porwać się temu prądowi, nie pozwalałam się wyprzedzać i starałam się specjalnie nie odstawać od reszty. Po kilometrze, może dwóch przypomniałam sobie jednak, że przecież jestem tu w innym celu: na (nomem omen) przełamanie, a nie dla ścigania się czy słuchania jakiegoś durnego głosu. Zwolniłam, złapałam oddech, pozwoliłam, by ludzie obiegali mnie dokoła i… I było dobrze! Noga nie bolała, zadyszka minęła, a ja po prostu mogłam biec swoje. Pod górę marsz, na płaskim raczej wolniej niż szybciej (no nie pracowała maszyna, nie i już), a z górki coraz odważniejsze i szybsze zbiegi. Tak, wyraźnie z wzrastającą liczbą kilometrów oraz sumą przewyższeń, nabierałam odwagi i biegłam coraz szybciej, bardziej ryzykownie, mocniej. Nogo nie ból, chwilo trwaj! Jest zajebiście.

Zawody zorganizowane przez Klub Skialpinistyczny Kandahar, 14.11.2015r.
Chwilo trwaj! Fot. Racibor Dembowski

I nawet nie wiem kiedy to się stało, ale chyba nagle zaczęłam się jednak ścigać. Czerpać niewytłumaczalną radość z wyprzedzania innych. Wypatrywać na agrafce dziewczyn, które wcześniej ciurkiem mijały mnie po płaskim, mocno napierać pod górę, a na zbiegach mknąć i płakać, tak bardzo łzawiły mi oczy od pędu powietrza (Bo płakała jak zbiegała). Cóż, na zawodach to ja jednak nie potrafię zachowawczo i treningowo biec, a naprawdę się starałam! A im więcej ludzi wyprzedzonych, tym większa ochota na łykanie kolejnych. Nie było już troski o nogę, o siebie, o skaczące do granic możliwości tętno. Cel był jeden – dorwać tę na biało oraz tę w niebieskim, a potem nie dać się im wyprzedzić! Fu fu fu – już bez opamiętania gnałam w dół, co biorąc pod uwagę sporą pierzynę opadłych liści przykrywających pod sobą różne niespodzianki w postaci kamieni i wystających korzeni, wcale takie bezpieczne nie było. Fu fu fu! Lewa wolna, ale oni wszyscy jakoś tak wolno zbiegają, leewa wolna!

ŁUP! I nagle dość boleśnie zostałam sprowadzona na ziemię z tego mojego zbiegowego flow. Lewym żebrem (a dokładniej ekhm… piersiątkiem) zdrowo wyrżnęłam w kamienisty bok skarpy, z której się ześlizgnęłam dość niespodziewanie i mocno. Ale gruchnęło. Aż serce po stronie przeciwległej łopatki poczułam. Auć, bolało! (I wciąż boli). Kilka długich sekund zbierałam się z powrotem do biegu, zapewniając innych (i siebie), że spox, nic się nie stało. Potem już więc znacznie ostrożniej i wolniej przemieszczałam się w dół wypatrując ostatniego podbiegu. Niestety dogoniła mnie ta w niebieskim, na nadgarstku zobaczyłam krew, poczułam też nieźle obite kolano oraz wspomniane wcześniej żebro. Tym razem wyszedł więc ryzyk nie fizyk z tego mojego zbiegania, no nic, walczymy dalej! Bo już dość mocno wkręciłam się w to ściganie i naprawdę nie chciałam łatwo odpuścić. Włączyło się fajterstwo, psia mać!

mapka_nowa

Niestety, ostatni odcinek biegu to długi, stromy i nigdy nie kończący się podbieg. Podbieg killer. Podbieg, który rok temu obdarł mnie z resztek godności i odebrał całkowitą chęć do walki. Teraz jednak wiedziałam czego mogę się spodziewać i postanowiłam nie odpuszczać. Pochylona, skupiona, zdeterminowana, nieoglądająca się za siebie (no może ze dwa razy, ale tak, by nikt nie widział), napierałam do przodu i do góry. Było mocno, było ciężko, bolało potłuczone żebro i pierś. A może to pikawa już ledwo dawała radę, bo jak się potem okazało końcówkę zawodów robiłam przy tętnie 192 bpm (chyba moje nowe hr max!) Ani na moment nie zwalniałam jednak i nie odpuszczałam. Jeszcze tylko 500 metrów, nie dogoni mnie ta biała ani ta w niebieskim, jeszcze 200 krzyczą zgromadzeni przy trasie kibice, zaraz ómrę, tylko 100! Gdzie ta cholerna meta? Jest! Dobiegam, przekraczam, wpadam w objęcia. Trup.

P1370217
20 metrów do mety. Ómieram. Fot. Janusz Mzyk

Taką więc sobie terapię zaaplikowałam. Szokową. Haha. A miało być treningowo i na przełamanie. 20 sekund gorzej niż w ubiegłym roku (a totalnie przecież bez przygotowania), 5-ta w kategorii, dziewiąta w open, chyba nieźle, choć oczywiście teraz mi żal, że na początku tak wolno szłam i asekuracyjnie… Poza tym średnie tętno biegu (178 bpm) (ha!) oraz obecna boląca obolałość i wszechobecne zakwasy nie potwierdzają raczej faktu, że się jakoś wybitnie obijałam…

Najważniejsze, że terapia przyniosła efekt i że nodze się podobało! A i głowa ma teraz inny powód do zmartwień… No właśnie. Jakżebro spytacie? A dokładniej mięsień piersiowy! Oj booli! Ani śmiać się, ani kichnąć czy spać na lewym boku… I co najgorsze, pływać też niespecjalnie mogę, a przecież kapitanem Drużyny Korsarzy jestem, a Chipsy w tej naszej rywalizacji coś się rozhulały ostatnio. Ehhh… zamienił stryjek. Ale może teraz z litości ktoś do Korsarzy wstąpi, hę? ;)

I jeszcze koniecznie dwa słowa o samym Jesiennym Biegu Potrójnej i imprezie. To jest to miejsce, gdzie chcę, lubię i gdzie będę wracać. Mimo, iż zdecydowanie preferuję biegi nowe i tam gdzie mnie jeszcze nie było. Spora (270 zawodników), ale też równocześnie bardzo kameralna impreza robiona przez ludzi z pasją (Klub Skialpinistyczny Kandahar) dla siebie, znajomych, znajomych znajomych oraz wszystkich innych biegaczy, którzy chcą i zdążą się zapisać. Zróżnicowana, piękna i dość trudna trasa w Beskidzie Małym, fajna oprawa, wieczorna impreza przy dobrym jedzeniu, grzańcu, grillu i muzyce. Jedyne ale, to fakt, że dublują się nagrody dla kategorii open i wiekowych, co promuje głównie tych silnych, a nie nas maluczkich… Ale w sumie kto nam zabrania biegać szybciej, wygrywać i zgarniać wszystko, no nie? Do tego baza zawodów zlokalizowana w Hotel Spa Kocierz, z dostępem do basenowo-saunowych atrakcji, wypasionym śniadaniem, pięknymi widokami z okna i wielkim kolorowym (zrozumie ten, kto nie ma żadnego) telewizorem w pokoju :)

IMG_6643
A w środku m. in. Misie bezowe – wspomnienie z dzieciństwa :)

Oraz ulubione – będące już swoistą wizytówką zawodów – losowanie licznych i atrakcyjnych nagród wśród uczestników biegu. W tym roku przypadły nam przysmaki od firmy Eurowafel oraz makarony Czaniecki <3! Aha, i jeszcze nawet oświadczyny (spox, nie mi) podczas dekoracji były! Gratulacje dla zakochanych! A poznali się rok temu właśnie na Jesiennym Biegu Potrójnej… Taka impreza!

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.