Niby bieg na własnych śmieciach. Na dystansie, z którym już jestem ciut zapoznana. Niby wśród przyjaciół i na znajomej trasie, po której miejscami też kilka razy biegałam. Niby, że siebie znam na wylot, a Rzeszów dał mi przecież w kość ostatnimi czasy. Niby nie miało być niespodzianek. A jednak..
Trudno pisać, czy miałam jakieś plany i oczekiwania związane z Ultramaratonem Podkarpackim na dystansie 53 km. Zwłaszcza w obliczu ostatnich falstartów. Tak naprawdę, to na przestrzeni kilku minionych tygodni zmieniały się te plany dość dynamicznie. Jeszcze w marcu chciałam go przebiec naprawdę mocno. W kwietniu zmienić miałam strategię, a start ten potraktować bardziej lajtowo i treningowo. Ostatecznie jednak zmieniłam zamiar, by w maju postawić na „bieg dobry i uczciwy”. Po prostu. Bez ópodlania i ómierania, ale za to z satysfakcją dobrze i rzetelnie wykonanej roboty.
Strategia nie była więc specjalnie skomplikowana. 1) Na początku biegnij za wolno. 2) Nie szalej do 35 km. 3) A potem już oby tylko do mostka (42 km), o resztę pomartwimy się później. 4) Szanuj tytan swój, co w wolnym tłumaczeniu znaczyć ma „nie zrób sobie Bo krzywdy”. 5) Pobiegnij tak, aby było dobrze :) Powinnam też wspomnieć, że ostatnie 3 tygodnie to ostro do pieca dawałam. Tygodniowo po 70-80 kg, dużo krosów, podbiegów i zbiegów plus rower i kilka naprawdę mocnych treningów pływackich (do szkółki się zapisałam). Trzy dni przed startem wciąż czułam się dość zmęczona i trudno było mi przewidywać na co i na ile tak naprawdę mnie stać. Naprawdę nie wiedziałam…
Goł!
Start II Ultramaratonu Podkarpackiego na dystansach 53 km i 70 km zaplanowany był na godz. 5.00 (ultrasi na 115 km polecieli trzy godziny wcześniej) z samego centrum Rzeszowa, z rynku.
I tak spełzamy i ściągamy przed piątą rano na ten rzeszowski rynek, my biegacze. Kolorowi jesteśmy. Kompresyjni. Ponumerowani i uśmiechnięci. Podobna radość, ale też i pewne zdziwienie maluje się na twarzach osób, które właśnie opuszczają rzeszowskie knajpy po udanych Juwenaliach i nieco chwiejnym krokiem, z otwartym piwem i nadgryzionym kebabem zmierzają do domu, choć może raczej krążą i lewitują między nami życząc wszystkim powodzenia i pytając na ile to ten ultramaraton biegniemy. Ja tylko na 50 kilometrów, odpowiadam. I sama stukam się w głowę. Tylko na pięćdziesiąt, Bo. Tylko.
Ostatnie fotki, kopniaki, buziaki na szczęście, ostatnie przybite piątki i życzenia powodzenia. Krótka odprawa w głowie (że Run Bo! pamiętaj o planie i że bez szaleństw!) i 3 – 2 – 1 – goł!
Ja spokojnie, z tyłu, bez żadnych przepychanek tuptam sobie delikatnie i skrupulatnie realizuję punkt pierwszy planu. Tędy czasem jeżdżę do pracy, tutaj raz rowerem byłam, a na tym rondzie zawsze na mnie trąbią myślę, mijając kolejne znane mi z codziennego życia arterie, którymi wybiegamy z miasta. I słucham co mi tam ciałko podpowiada. Jak łydka, którą nadwyrężyłam dość mocno na treningach ostatnio i do otejpowania oddać musiałam. Jak biodro się czuje pytam oraz prawa (a może i lewa) stopa? Jak brzuch. Wszystko dobrze, otrzymuję meldunek, w porządeczku, można lecieć dalej. No może poza jednym porządeczkiem… siku! Na 4 km uświadamiam sobie, że z tego wszystkiego, to ja do tojka przed startem pójść zapomniałam. Miiisiu! Pierwszy raz w życiu się zdarzyło… No zapomniałam! Nic to, myślę przeczekam, dramatu jeszcze nie ma, zobaczymy jak daleko dowiozę :)
Biegłam więc spokojnie. Mniej więcej tak do 7 km spokojnie, bo wreszcie zbiegliśmy z asfaltu i dotarliśmy do lasu. A co ja poradzę, że zieleń (zajebiście soczysta zieleń była!), ścieżki, górki i błoto działają na mnie – jakby to powiedział AbradAb – jak na staruszka viagra? No co poradzę? Że przyspieszać zaczynam, wariować, mijać „leeewą wolną”, puszczać na zbiegach oraz hopsa kicać przez kałuże? No nic nie poradzę. Również na to, że drugi punkt planu został już teraz całkiem skreślony. Tylko na podbiegach idę. To już mam sprawdzone, że pewne nachylenia zdecydowanie szybciej pokonuję marszem niż męcząc się i zmuszając do biegu. A na dodatek złapię też oddech, napiję się, zjem i odpocznę.
Nie pamiętam na którym kilometrze (15? 16?) zamajaczyła się mi przed oczami z przodu „ta w różowym”, a potem „jeszcze jedna w czarnym”. Nie wiem gdzie to było, ale grunt, że znalazłam cel i punkt odniesienia, bo do tej pory to w takim niedookreśleniu biegłam, nie wiedząc czy ja to bardziej z przodu, czy też może z tyłu bardziej jestem (jakby to miało jakieś znaczenie). Dobiegłam więc do dziewczyn, przykleiłam się i starałam się trzymać ich (naprawdę dość mocne) tempo. Oj, pamiętam. Wtedy pomyślałam, że raczej nie dam rady utrzymać się za nimi. Naprawdę skubane biegły szybko i wcale pod górkę nie odpoczywały…
Nastał jednak zbieg i… you know what I mean :) Zaryzykowałam i sadząc naprawdę wielkie i długie susy wyprzedziłam najpierw jedną, a potem, zanim się zorientowała, drugą. Ha! Dajcie mi następną! To jest to! Te momenty! Jest bieg. Jest moc i radość. Jest zajebiście pojechany w kosmos śpiew ptaków i ta zieleń najzieleńsza z możliwych! Świerszcz świerszczy. Błękitne niebo! Różowe podkolanówki. Żółte łąki. Jaranko! Ale jest fajnie i kolorowo! Aaa! Uwielbiam.
Te momenty
A że trasa raz wiodła lasem i górskimi ścieżkami, raz asfaltem pomiędzy budzącymi się do życia wsiami, nie było nudno. Góra dół, góra dół. Zakręt skręt. Podbieg. Zbieg. A ja biegłam. Taśmy oznaczające trasę powiewały na wietrze, a ja biegłam. I pod górę szłam. Z uśmiechem na twarzy. A potem znowu biegłam. A taśmy powiewały…
I stoi sobie taki dziadek przed jedną chałupą, stoi, patrzy na nas, pali papierosa, stoi i patrzy. A widząc mnie, otwiera jeszcze szerzej oczy i mówi ze zdziwieniem „Ooo, to i kobiety biegno!” Ano biegno biegno, odkrzyknęłam, pomachałam i pognałam dalej.
Zaraz zaraz. Skoro on na mój widok tak się zdziwił, to czy to możliwe, aby przede mną nie było żadnej kobiałki? Nieee, absolutnie niemożliwe. Zaraz zaraz, a może jednak? Ile on miał tego szluga wypalonego? Jeśli połowę, to mógł tam z minutę stać lub dłużej, kalkuluję i dumam. Niee, niemożliwe. Na pewno jakaś biegła przede mną, tylko dziadek nie zauważył, albo zołza taka szybka, że śmignęła, zanim on do płota podszedł, kropka. Ale niepokój zasiany został…
22 km. Biegnie mi się zajebiście, mknę, w ogóle nie czuję zmęczenia, nogi lekkie, brzusio pełny, a siku z 4 km jakby się wchłonęło :) Jeszcze tylko drugie tyle i jestem na mostku (42 km), a o resztę pomartwię się później. Tymczasem przed Tyczynem stoją pierwsi kibice. Krzyczą, klaszczą, motywują. I mówią to, czego się obawiałam (ale też bardzo chciałam) usłyszeć. „Jesteś pierwszą kobietą”. ŁUP. Serio serio jestem? Pytam, bo jednak nie wierzę. Serio serio, słyszę. Jesteś. ŁUP, łup. I wtedy wszystko się zaczęło.
Jasne, że została radość i pragnienie życia chwilą, podziwiania kolorków oraz cieszenia się tymi momentami. Jasne, że było fajnie i z uśmiechem przyjmowałam kolejny dźwięk garmina informujący o następnym odhaczonym kilometrze. Jasne, że tak. Jednak stopniowo, coraz bardziej i skuteczniej, ogłuszana byłam TYM głosem. Że jesteś Bo pierwsza, że taka szansa, że z pewnością goni cię ta w różowym, a ponieważ wygląda na mocną, to ucieczka zapewne nie będzie łatwa. Widziałaś ją przecież na agrafce, jest maksymalnie 500 metrów za tobą, a tu jeszcze półmaraton ze sporym hakiem. Trzeba gnać, trzeba uciekać Bo. Trzeba spiąć poślady, nie oglądać się, nie podziwiać okolicy, tylko gnać! Gnać Bo! Run! Biegnij.
Ta w różowym…
No to biegłam. Pod górę żwawy marsz, fufufu (dzięki wam, o skitury) i wyprzedzanie panów. Z górki jeszcze większy ogień, długie susy i wyprzedzanie kolejnych. Na punkcie żadnych tam odpoczynków, pogaduszek i śmichów chichów, tylko woda w bidon i znowu lufa do przodu. A taśmy powiewały… Naprawdę gnałam. O ile można gnać będąc już po 30-tce, tzn. po 30 kilometrze :) Wiem, że pod górkę i z górki mogę mieć przewagę, wszak chyba jestem posiadaczką najdłuższych różowych podkolanówek we wsi :) Najgorzej dla mnie, to ścigać się po płaskim, zwłaszcza w końcówce. Tego nie umiem, nie lubię i nie zamierzam robić. Tego chciałam uniknąć. Więc Ruuun Booo! Run!
Ta trasa jest specyficzna i ciekawa – mówił Robert, sędzia główny UP, na odprawie (BTW same zawody zorganizowane zostały per-fe-kcy-jnie!). Do 35 km jest górsko, terenowo i zróżnicowanie. Potem już prawie płasko, a ostatnia ósemeczka to gładki jak stół asfalt do mety. Warto zostawić sobie siły na ten fragment, gdyż sporo można na nim zyskać i odrobić – zalecał Robert. Oczywiście zapamiętałam. Ba! Ja nawet w drugim punkcie planu to odnotowałam. Ale co z tego? Jak echo kołatały mi się teraz – za 30-tką – te słowa w głowie. Oraz stwierdzenie, które usłyszałam od Grześka na ok 28 km, że fajnie lecisz Bo i czy aby dobrze rozłożyłaś siły…Że na ostatnim fragmencie można wiele zyskać. Czy dobrze rozłożyłam siły. Że wiele można odrobić. O ile ma się siły. Jak się je zachowa na koniec. No ale skąd ja mam kurwa po czterech godzinach biegu wiedzieć czy dobrze rozłożyłam siły? Zwłaszcza jak goni mnie ta jedna? No skąd? Oby do mostka.
Ludzie często pytają, o czym myślę podczas biegania. A więc uwaga, odpowiadam teraz, jak dogłębny i fascynujący dyskurs wewnętrzny prowadziłam z sobą przez ostatnie 20 km Ultramaratonu Podkarpackiego. Czy jej ucieknę. Jak bardzo jest mocna. I jak daleko / blisko jest za mną. Że pamiętaj Bo, wtedy kiedy ty przechodzisz w marsz, ona na pewno przyspiesza. Że niechby ją szlag trafił. Wstydzę się teraz tych myśli, ale ja jej („tej w różowym”) szczerze i z całego serca nie lubiłam! Życzyłam jej wszystkiego złego! Niedobra Bo. A przecież ta dziewczyna tak samo mocno się starała, tak samo bardzo chciała i walczyła ze swoimi słabościami. A może nawet bardziej. A ja zwymyślałam ją w duchu, tylko za to, że depcze mi po piętach i może odebrać to zwycięstwo. Niedobra Bo, że tak myślała. Naprawdę, źle mi z tym… Duchowo to ja totalnie nie nadaję się na zwycięzcę :)
Ale wróćmy do mnie, bo wciąż biegnę, a taśmy powiewają. Oby tylko do mostka umiejscowionego na 42 km, oby tylko do mostka. Potem już tylko znane mi z niedzielnych wybiegań chaszcze nad rzeką, umówiony i czekający na pewno z utęsknieniem support na rowerze oraz ostatnia ósemka prosto do mety.
Walka
Do mostka jeszcze spoko biegłam. Coraz wolniej, ciężej i boleśniej, ale biegłam. Taśmy powiewały, a żaby z przyrzecznych szuwarów niewiarygodnie głośno kumkały, czym jednak wcale nie zagłuszały tego cholernego niepokoju, gdzie „ta w różowym”. Ale po 43 km zaczęła się prawdziwa walka. Naprawdę bardzo trudna, piekielnie długa i karkołomna walka ze wszystkim. Z bólem całego ciała, upałem, głową odmawiającą posłuszeństwa oraz impulsem, który pod byle pretekstem kazał przechodzić mi w marsz i odpoczywać. I tym pierdolonym, obsesyjnie niemal ogarniającym całą mnie głosem. Pamiętaj Bo, kiedy ty idziesz, ona na pewno łapie drugi oddech i jest tuż za tobą. Oczami wyobraźni widziałam jak dogania mnie 50 m przed metą i zabiera „moje” zwycięstwo. Nie było wyjścia. MUSIAŁAM biec. Krzyczałam na siebie w duchu, niemaniemogę powtarzałam, metę wizualizowałam, cierpiałam i biegłam. A taśmy powiewały.
Docieram do umówionego miejsca spotu z moim supportem, a tam nic… Pusto*. Później okazało się, że „za szybko biegłam i byłam przed czasem”, więc to moja wina :) Na szczęście pojawili się inni znajomi, którzy jadąc na rowerach obok, okazali się być niezastąpionym wsparciem. Również dlatego, że wysłałam ich na czaty, jak daleko za mną jest „ta w różowym”** Kurde, ta myśl była naprawdę obsesyjna, do tej pory nie mogę ogarnąć, jak bardzo mną zawładnęła. Ale to chyba ona też cały czas trzymała mnie w pionie i nie pozwalała się poddać. Kilka razy przeszłam w marsz, raz popłakałam się z bezradności i niemocy, że tak bardzo chcę, a nie mam już siły. Ze dwa razy wkurwiłam na wszystko, w tym również na „całe to pieprzone bieganie”. Przesuwałam się jednak do przodu, biegłam. Jeszcze tylko 4 km, jeszcze trzy, tylko dwa.
Koniec bulwarów, ul. Chopina i aleja pod Kasztanami. Wtedy już uwierzyłam, że to może się udać! Zwłaszcza jak pod wpływem dopingu przechodniów oraz dźwięku bębnów podbiegłam pod niewielką górkę przy multimedialnej fontannie. I ujrzałam to… Dwóch harleyowców podkręcających wrrrum wrrrum obroty w swych rumakach i mówiących do mnie, że witamy, że jazda i że zapraszamy teraz do mety!
W eskorcie motocykli biegłam! Czujecie! Wrrrum wrrrum! Niesamowite to było! A emocje, radość i wzruszenie, po prostu nie do opisania! Serio. Zniknął ból, chore myśli, nie było już „tej w różowym”. Byłam tylko JA i TA CHWILA! Oraz wpadnięta w ostatnim momencie do głowy myśl, aby tak jeszcze machnąć kilka pĄpeczek PRZED metą, co też z radością i po uprzednim upewnieniu się, że nic mnie rzecz jasna nie goni, uczyniłam. Smashing Pąpkins w końcu! – mamusia musi dawać przykład :) Zrobiłam więc te pĄpki, wstałam, uśmiechnęłam się i dumnie przekroczyłam linię mety. Zwyciężyłam!
To był dla mnie bardzo trudny bieg. Nie tyle ze względu na trasę, która była wręcz fantastyczna i nie ból fizyczny, który jest przecież tylko bólem. Było bardzo ciężko, ze względu na presję, którą sobie (oj głupia) sama narzuciłam, by dowieźć to zwycięstwo do końca. Naprawdę współczuję ludziom, którzy na co dzień walczą o najwyższe lokaty, tu trzeba mieć dopiero mocną głowę, by nie oszaleć od tego ciągłego samopoganiania, szacun. I choć na zdjęciach wszędzie niby uśmiechnięta i radosna, tak przysięgam, że w trakcie wcale łatwo nie było, a ostatnie kilometry i towarzysząca im walka, bezradność, kryzysy, ómieranie i ból zostaną w mej głowie jeszcze na bardzo długo. Jeśli nie na zawsze…
Ale udało się! I tego zwycięstwa oraz szczęścia na mecie nic i nikt mi już nie odbierze! Tak jak i nikt nie odda Wam czasu, który straciliście na czytanie taaakiej długaśnej relacji :)
* mój support dotarł na metę 5 minut po mnie
** „ta w różowym” (gratuluję, dziękuję i pozdrawiam!) 11 minut później