Ale doszłam do wniosku pamiętniczku drogi, że z tym triathlonem to tak jak z prezentami. Super je dostawać, ale jeszcze fajniej dawać. Jak się człowiek cieszy jak głupi, gdy uda mu się coś załatwić. I sprawić komuś radość. Jak fajnie jest planować, wymyślać, błądzić, szukać, a potem – eureka! – wspaniałomyślnie znajdować rozwiązanie. Jak wiele się dzieje, gdy czasem puszczają nerwy, jak człowiek ma naprawdę dość, jak wyłącza telefon (ups, zdarzało się, ale tylko na momencik) i jedyne o czym myśli to rzucić to wszystko i… wyjechać w Bieszczady :) Jak gorąco się robi już podczas zawodów, gdy ktoś tam się skarży, schodzi z trasy lub niedajborze na niej gubi… Oj, nieciekawe to jest. Albo jak zaczyna padać deszcz. Niefajnie. Ale postanowiliśmy z chłopakami sobie jedno. Robimy wszystko najlepiej jak się da, na maksa robimy ten Zaporowy, ale również, pamiętamy, aby się przy tym wzajemnie nie pozabijać. Udało się :) Żyjemy!
I muszę ci powiedzieć drogi pamiętniczku, że mimo, iż czuję lekkie zmęczenie, to przede wszystkim jestem dumna i zadowolona. Bo ponoć fajna impreza nam wyszła, wg niektórych zajebiście było, a wg innych, jeszcze lepiej nawet! Hopsa! I nasze drobne niedociągnięcia utonęły w morzu sportowych endorfin, satysfakcji na mecie, sumie przewyższeń oraz w tym sławnym bieszczadzkim błocie (nie, nie dało się poprowadzić trasy inaczej, a raczej sami tego nie chcieliśmy, koniec kropka) oraz przepadły w dodających emocji dziurach w podjeździe na Jawor. I jeszcze ponoć – taki był kurde zamiar! – fajny klimat stworzyliśmy. Towarzyski, na luzie taki, bieszczadzki… (i wcale nie pod wpływem piwa na mecie). Który w połączeniu z ekstremalnym (naprawdę było ciężko!) wysiłkiem na trasie, zmienną aurą dookoła, tlącymi się ogniskami w strefie mety, „ruską banią” i wieczornymi koncertami w deszczu dało mieszankę iście wybuchową i niezapomnianą. W triathlonie na trzech dystansach (1/2 IM, 1/4 IM, 1/8 IM) wystartowało łącznie ponad 120 osób! Imaginujesz to sobie pamiętniczku? Z całej Polski zjechali, a niektórzy to i nawet ze Zgorzelca! O!
Mam nadzieję, że ci co nam zaufali, nie zawiedli się i wyjechali z Orelca nie tylko z pięknym medalem, ale również z masą pozytywnych wrażeń, wspomnień oraz nowych znajomości (nie tylko ekhm ze mną…). Jak myślisz, pamiętniczku? Spodobało im się? I jeszcze mam nadzieję, że góry dały im popalić (hehe!) i zweryfikowały wyobrażenia o tej kosmicznej formie, mocnej łydce i braku strachu na zbiegach. Taka poniewierka z pewnością nikomu nie zaszkodziła, a nawet wręcz przeciwnie… I że będą chcieli wrócić. Zechcą, nie? By się odegrać i wyrównać rachunki z Jaworem lub Kozińcem, ale także by znowu przeżyć fajną, górską przygodę i spotkać się z innymi świrami, dla których nie zawsze najważniejsza jest waga sztycy czy kształt bidonu oraz liczba funkcji w zegarku.
Bo przecież – i ty pamiętniczku wiesz to chyba najlepiej – nie o to w tym wszystkim chodzi, rajt? Dlatego chyba ten Zaporowy tak się nam udał :) Dzięki ekstremalnej trasie i dzięki fajnym ludziom.
A propos udania się. To czy wiesz, drogi pamiętniczku, że w niedzielę, w nagrodę za ten trud włożony w organizację triathlonu pobiegłam sobie górski półmaraton? I że byłam druga na mecie, choć nic tego (tak wiem, standardowo) nie zapowiadało? Borze! Jaka to piękna trasa była! Lasami, brukiem, górami, polami, schodami i zaporą. I trudna! Oraz w błocie oczywiście! W dużej ilości bardzo błotnego błota doprecyzuję. Miałam biec na luzie i tak też zaczęłam, ale potem na zbiegach nie wytrzymałam i pognałam do przodu. Oj, Bo Bo… A potem to już szkoda było zwalniać, tak dobrze żarło, mimo iż po 15 km zaczynało trochę zdychać i coraz wolniej człapało do mety. No ale doczłapało się jakoś i w przeciwieństwie do niektórych (mryg!) na pierwszej stronie wyników się znalazło, a potem to nawet jeszcze na pieniek (tj. pudło) wlazło i piękny ręcznie robiony medal za ten wyczyn dostało.