Triathlon Kraśnik czyli debiut tytanu

A czy to w Polsce jeszcze ten Kraśnik jest, zapytał Ktoś ostatnio, gdy tak po cichu pochwaliłam się nieśmiało, że właśnie zamierzam sprawdzić, czy ja wciąż temu triathlonu chcę być coś bliżej, czy jednak raczej nie. I czy startowanie totalnie bez treningu, po błogim okresie ciulowania, jedzenia, zabaw różnorakich niekoniecznie grzecznych, jest w moim przypadku możliwe. Tak spontanicznie na dodatek, z zaskoku i bez planowania. I czy da się tak bez napinki i na luzie… Acz z tytanem w paszczy, ha!

No bo czy się pozrastałam należycie, to już nawet nie myślałam (jasne, że tak), podobnie jak głośne precz rzekłam wszelkim obawom związanym z bajkiem i jakimkolwiek bliższym spotkaniom z autem tudzież innym drzewem.

I coś Wam powiem. No ja jednak ten triathlon wciąż lubię. Nawet bardzo. Chyba bardzo bardzo. Miły dotyk flamastra na udzie piszący mój nr startowy przed wejściem do T1, układanie rzeczy w boksie, sprawdzanie w głowie czy wszystko mam (wszystko maaam!), liczenie dziewczyn (to jest kurde silniejsze ode mnie) i ocenianie swych szans oraz wpuszczanie strużka chłodnej wody w piankę. A potem buum i start. Oraz wreszcie to co najlepsze: wysiłek i przyjemność, walkę, myśli różne, radość lub wątpliwości, wkurw, ryzyko, słabości, strach, kryzysy, aż w końcu satysfakcję. Czy ludzkość wynalazła do tej pory jakąś inną rzecz niż sport, która równocześnie dawałaby tyle doznań, wrażeń i emocji? Dontfinksą.

A więc nowa historia tytanowej Bo rozpoczyna się w Kraśniku… (tak, to jeszcze w Polsce jest). Ciut dłuższy sprint: 850 m swim, 22 km bike, 5,5 km run. 

Woda
Czy opisywać po kolei, jak to po raz pierwszy (!) startowałam z brzegu, co było dość ciekawym doznaniem, bo nie wiedziałam kiedy i jak „rzucić” się na wodę. Jak potem płynęłam łeb w łeb z żabkarzami nie wiem czy bardziej dołując się faktem, że płynę z tymi, co niby zawsze na końcu, czy bardziej wkurzając się na liczne kopniaki, którymi raczyli mnie panowie. Jak wydawało mi się, że chyba utknęłam w miejscu jeśli nie przemieszczałam się do tyłu? Nie było to miłe uczucie przyznam. Ta świadomość, że nie umiem już kurde pływać… No ale potem okazało się, że wcale nie było aż tak źle. Że pływanie było ciut dłuższe (850 m), więc wynik 16:02 na moim obecnym poziomie niewytrenowania jest całkiem do przyjęcia. Całkiem.Apropos pływania, to czy mówiłam już, że chcę i nauczę się motylka? No! A więc taki jest plan, a bardziej ochota, która mnie naszła, i którą mam nadzieję z sukcesem i radością hopsa sobie zaspokoić :)

Asfalt
Że nie boję się roweru, to już ostatecznie stwierdziłam kilka dni wcześniej w górach, gdzie w przemiłym towarzystwie (mryg!) machnęliśmy bieszczadzką pętlę. #borzejakjatouwielbiam! Kręcenie po górkach nijak ma się jednak do ścigania na zawodach i do tego w drafcie, tym bardziej byłam więc ciekawa, co ja i Kuba na to. Tak naprawdę, to chyba po raz pierwszy właśnie tu w Kraśniku, świadomie próbowałam wozić się na kole (spox, dozwolone). Wcześniej to albo nie można było, albo się bałam, nie umiałam lub nie doceniałam zalet. Teraz jednak, jako wiecie, wprawiona i doświadczona triathlonistka ino wypatrywałam jakiegoś pociągu i zaciskając zęby, które mi jeszcze zostały, próbowałam trzymać koło oraz uczciwie (w przeciwieństwie do niektórych panów) dawać zmiany. Lub też odpadać z peletonu, kiedy chłopcom nudziło się już moje towarzystwo (pffff!) i dociskając pedał znikali gdzieś za horyzontem, więc jechałam sama. Życie.

Boski był ten rower. Zajebisty. W rowerze to zaraz po kolorze, ta prędkość jest chyba najfajniejsza. Średnio 33.3 km na 22 km dało mi czas 39:41. I oczywiście standardowo, bo jakżeby inaczej, zwłaszcza po niedawnych przejściach, jestem z tego kręcenia bardzo zadowolona. No jasne, że tak! Wy też możecie się zachwycać!

Kostka chodnikowa
Jak się biegnie w triathlonie pytają, gdy ostatnią zakładkę robiło się tak ok. 2 miesięcy temu? Cóż odpowiem. Znam i czyniłam przyjemniejsze rzeczy w życiu, mimo, iż kibice, fajowe okrzyki (kurde, chyba niektórzy naprawdę mnie kojarzą!…), widok mety w oddali oraz wizja medalu i szczęścia na koniec. Ciężko było, ale dotargałam się jakoś, przebiegłam. Średnie tempo 4:45 na 5,5 km dupy pewnie nie urywa, ale dla mojej pąpdupci jest ok. Nie dało się raczej lepiej, nie chciało pewnie też i wcale nie zamierzam się teraz tłumaczyć i rozliczać, a czemu Bo tak słabo. Bo tak. Musicie się przyzwyczaić.
Tak, mi też jest z tym ciężko :)

Poza tym. Po co się spieszyć jak żadnej kobiałki w zasięgu wzroku, a domyślałam się, że chyba raczej na pewno przybiegnę jako trzecia? :) Wiem. Ziew. Nuda. Ale co poradzę? Że znowu wskoczyłam na podium zajmując 3 miejsce open oraz 1 w kategorii i otrzymując flakon, statuetkę oraz dwie torby darów różnorakich, w których m. in. pomarańczowy lakier do paznokci (love!) oraz kombinerki. Chyba czas zrobić listę najdziwniejszych rzeczy, które wygrałam na zawodach…

Ta z czerwoną torebką to ja.

Dla siebie
Tak więc w ten oto sposób zagubiona i boleśnie doświadczona przez los Bo powróciła do sportu i triathlonu. Znacznie szybciej, efektowniej i radośniej niż jej się to wcześniej wydawało. Ale jeśli ktoś zaraz napisze „a nie mówiłem, wiedziałem, że tak będzie” to zbanuję. Nikt nie wiedział, nie wie i nie będzie wiedział! Zrozumiano? Wciąż jestem nieprzewidywalna i nieodgadniona. No!

Sport jest już chyba częścią mnie, lubię, pożądam i wciąż będę to robić. Czy dla wyników jednak, flakonów lub zwycięstw? Oraz skrupulatnego realizowania planu treningowego, słupków na endo, wyrzeczeń głupich i jakiśtam udowodnień? Nie sądzę. Nie chcę. Wyrosłam. Ale jeśli znowu mi odbije i zapętlę się w labiryncie swej ambicji i realizacji durnych bezcelowych celów, to kopnijcie mnie plis w dupę. Tylko mocno i skutecznie. Najlepiej dwa razy. A dla pewności trzy, ok?

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.