Coś Wam powiem. Muszę się do czegoś przyznać… Pewnie nie bardzo zrozumiecie, zwłaszcza, iż ja sama nie do końca ogarniam w zupełności, ale może choć inaczej spojrzycie na te moje profilowe różowe oksy i minę na FB.
Dobrze mi z tym leniuchowaniem i odpoczynkiem. Cudownie! Bez wewnętrznej presji zaliczania kolejnych treningów i poza celą więzienia własnej ambicji oraz parcia ciągle do przodu i przed innych. Ze spaniem do godz. 9.00, czytaniem, oglądaniem, słuchaniem i trwonieniem czasu, jakiego jeszcze chyba ludzkość w życiu nie widziała. Nic nie muszę! Nie muszę udowadniać, motywować, przesuwać kolejnych granic i chwalić się osiągami na FB i endo oraz pisać, jaka to jestem zajebista. Nie muszę już być najlepsza, najszybsza i oczywiście boska. Ufff, nawet nie wiecie jaka ta ulga… Serio. W pewnym momencie, mam wrażenie, wszystko trochę jakby wymknęło się spod kontroli. Zaczęłam się zastanawiać, czy to wciąż są/były aby MOJE marzenia? By ciągle gnać do przodu? A nie osób, a nie Was, którzy mnie wspieracie, dla których czasem bywam jakimś ekhm wzorem i motywatorem? Ten blog był pisany kiedyś tylko dla mnie. Nawet publiczny status zyskał dopiero po kilku miesiącach. Nie oczekiwałam poklasku, gratulacji i wsparcia od innych. Teraz – nie ukrywam – jest on pisany również dla Was. Cieszę się, że zaglądacie, czytacie, uśmiechacie pod nosem, komentujecie i ponoć nawet inspirujecie tą moją przedziwną przygodą ze sportem. Naprawdę się cieszę! I dziękuję za zaufanie! Ale czuję też zajebistą presję i oczekiwania. Również ze swojej strony. Albo inaczej, sama poczuwam się do obowiązku, aby serwować tutaj Wam i sobie tylko „success stories”, jak to boska Bo znowu rozpierdoliła kiosk.
Ufff! A nareszcie nie muszę! :)
Tylko czy musiałam aż wpadać na samochód (ha! inni wpadają „pod”, tylko ja taka zdolna, że „na”), łamać żuchwę, rozwalać brodę i wybijać zęby, aby się z tego wyrwać i uwolnić?
Wiem, sama sobie jestem winna. Taką siebie nakreśliłam na tym blogu i taką mnie poznaliście. Postać fikcyjną. Wojowniczkę. Kto mnie zna bliżej wie jednak, że nie do końca jest to prawdą i ta cała BOskość bywa czasem mocno przekłamana…
I chyba teraz łatwiej zrozumiecie to, jak bardzo wkurzało mnie, gdy wszyscy dookoła życzyli mi szybkiego powrotu do sportu (nie zdrowia). Że nie martw się Bo, że ajrona zrobisz przecież w przyszłym roku. Że uszy do góry, bo dzięki tej przerwie będziesz jeszcze mocniejsza i rozpierdolisz niejeden kiosk. Że „znając cię”, to zaraz wskoczysz na bajka i nawet z tym tytanem w paszczy znajdziesz się na kolejnym pudle.
A może ja tego nie chcę? A może ja nie zrobię tego ajrona! A może nienawidzę się ścigać i marzę o powrocie do początku? Do ruchu, który sprawia frajdę, a nie do żyłowania się i walki o kolejne życiówki? I że kurde dość mam tej mojej chorej ambicji i pracowitości, przez które straciłam już w życiu nie tylko zęby? A może kurde kurde, ja nie wiem czego chcę? I się w tym wszystkim trochę gubię? Kurde no!!! :(
Na razie człapię więc po spacerniaku tego więzienia własnej „doskonałości”, ciągłego podwyższania poprzeczki oraz udowadniania niewiadomoczego niewiadomokomu i Wam. Rozglądam się, oddycham. Fajnie tu jest. Zajebiście. Dużo światła, świeżego powietrza, widać latające ptaki, a czasem nawet jak się skupię to usłyszę też ich śpiew… a nie jakiś durny głos. Całkiem inaczej niż w dusznej celi, gdzie przede wszystkim odhaczam kolejne treningi, sprawdzam tętno, ładuję garmina i kalkuluję gdzie i na ile mnie stać. Lepiej tu.
Ale chyba spacerniak to za mało. Myślę o ucieczce poza mury. Na całkowitą wolność. Z daleka od wyśrubowanych celów, wyścigów, oczekiwania na kolejne lajki i gratulacje oraz bez słuchania tego durnego głosu, że „musisz Bo, musisz!”. Bo ja przecież nic nie muszę! A mogę zaś wszystko, a przynajmniej całkiem sporo. I chyba też nie chcę już znowu trafiać za kratki… Wiem, to może być trudne, bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe, gdyż mam zadatki na recydywistę, zwłaszcza na warunkowym… Ale może się uda? O ile tego chcę, bo tak naprawdę to sama już w końcu nie wiem… :) Kurde!