Tymczasem w Zakopanem podczas VII Wysokogórskiego Biegu im. Druha Franciszka Marduły okazało się, że wciąż jestem nieodgadniona…
Po pierwsze nie denerwowałam się przed biegiem. Ja (!) nie denerwowałam się (!!!). Jasne, że nie zamierzałam biec tych zawodów na 100%, tylko potraktować je chciałam jako mocny trening przed Karkonoszmanem, no ale odrobinka stresu to by się przydała, nie? A tu nic. Żadnych motyli w brzuchu, żadnych nerwowych ruchów, zero jakiegokolwiek skupienia znanego mi z poprzednich startów. Pełen luz. Tylko troska o to, jaka pogoda będzie BO widoki. Oraz BO mokre kamienie, po których biegać nichuchu nie potrafię. Oraz BO drzewa (co nie Mateusz? :)).
Aby dopełnić kronikarskiego obowiązku dodam, że do Zako pojechaliśmy całą bandą. Krasy, Wybiegany z Justyną, Paweł, Jędrek, Kwito, a na miejscu jeszcze Ala, Łukasz, Marzena, Ewa, Andrzej, drugi Paweł oraz realizujący pewną tajemną miśję Pecado. Oraz cała masa innych fajnych łydek, pozdrawiam wszystkich właścicieli, to był naprawdę fantastyczny widok, dziękuję. BTW zna się już trochę tego biegowego światka, co? :)
Że dobrze trzymać się planu
Tak więc po pierwsze nie denerwowałam się i oprócz planu zawierającego się w kilku punktach: 1. Nie wypierdziel się i nie wybij sobie zębów, 2. Zmieść się w limicie czasowym, 3. Ostrożnie i z dala od drzew, 4. Patrz punkty 1-3, tak więc oprócz tego zarysu działań, strategicznych planów na ten bieg nie miałam w zasadzie żadnych. No może jeszcze wiedziałam, że nie zamierzam i nie chcę ómierać na trasie i że przede wszystkim chłonąć mam tę wysokogórską atmosferę, podziwiać widoki i kodować wszystko co miłe, aby w zwykłym życiu, gdy nie zawsze jest już tak fajnie, odtwarzać sobie wszystko w myślach, a nawet i zapętlać te piękne obrazki i panoramy.
Co prawda zaplanowałam sobie, że biegnę w dwóch warstwach (na wierzch oczywiście koszulka Pąpkinsów), z plecakiem, a co za tym idzie i z dwoma bidonami, czterema żelami, batonem, folią NRC, carmexem do ust truskawkowym, telefonem i dyszką na drobne wydatki, no ale zmieniłam te plany kilka minut przed startem zostając w krótkim rękawku i oddając do depozytu cały ów górski ekwipunek, z plecakiem i wodopojem, uprzednio umieściwszy dwa żele w pasku do numerka oraz jeden żel wraz z batonem w tylnej kieszeni rajtek (tych wiecie, ulubionych, 3/4). I lekka oraz wolna niczym Anton Krupicka udałam się na linię startu. „Łamać zasady i działać wbrew planom, hohoho! Bo, takiej cię jeszcze nie znałam, ale do twarzy ci”.
Była sobota, o poranku, 7 czerwca 2014 r. Ciepło, bezwietrznie, słonecznie. Zapowiadał się wspaniały dzień… I ruszyliśmy. Najpierw truchtem spod kina Sokół na tzw. start ostry obok Sphinxa na Krupówkach, a potem już mocna dzida pod górę w stronę Kuźnic, do niezapomnianego podejścia na Nosal. Często zdarza się niestety w biegach górskich, że początek, zanim wybiegniemy na trasę w teren, wiedzie po asfalcie i to zazwyczaj pod górkę. Nie inaczej było tym razem, pierwsze 2-3 kilometry pokonaliśmy właśnie w ten sposób. Co bardziej doświadczeni biegacze (ekhm…ekhm…), wiedzą, że w takich sytuacjach liczy się spokój, że nie można dać się wypuścić i gnać do przodu, że łatwo idzie się zakwasić, a potem będzie już tylko gorzej i trup… I mądra Bo więc na luzie, dając się wyprzedzić niemalże wszystkim 350 zawodnikom, rozważnie i romantycznie zmierzała tak do przodu… (cieszyć się czy płakać, że to już oznaka dojrzałości i starości?)
Że wiem, co to podbiegi
Trudno nazwać biegiem to co działo się w drodze na Nosal. W ogóle nazwanie tej mojej całej, blisko 4-godzinnej wyprawy biegiem, jest raczej sporym przekłamaniem… Nie tylko Nosal, ale też, a może przede wszystkim, przełęcz Karb, przełęcz Liliowe… Przemieszczaliśmy się tam z prędkością walca drogowego i w stylu starego, sapiącego jelcza. Na dodatek ciągnąc na rezerwie. Ale i tak było przepięknie. Uwielbiam!
Przy podejściach grzecznie, w równym rządku, gęsiego, jeden za drugim i wcale nie z lewa wolna, maszerowaliśmy przed siebie. A raczej nad siebie, bo bywało, że droga bardziej wiodła w pionie niż w poziomie, tylko gdzie ta uprząż? Na początku gadka szmatka i śmichy chichy, ale im więcej metrów przewyższenia oraz kilometrów trasy za nami, im wyższe tętno i mniej żeli w zapasie, tym bardziej każdy się wyciszał, milknął i przechodził w tryb STAND-BY. Schodek za schodkiem, kamień po kamieniu, wdech za wydechem i myśl za myślą…I za tym też nie przepadam w biegach górskich, a zwłaszcza na ich pierwszych kilometrach, dopóki nie rozciągnie się stawka. Tej kolejki na wąskich ścieżkach i podejściach. Że zawsze mam kogoś za sobą i przed. Że słyszę czyjś oddech na karku oraz że na zbiegu sama boję się wpakować komuś na plecy. W biegach ulicznych to ja uwielbiam ludzi i towarzystwo. Zagadać, schować się za czyjeś barki, podłapać rytm. Ale w górach zdecydowanie wolę biec sama. I czuć przestrzeń, doświadczać swej małości wobec przyrody, słuchać ptaków. Tak więc miejscami naprawdę nie pozostawało nic innego jak tylko zamknąć się na dźwięki okolicznego sapania, przejść w tryb STAND-BY, choć mnie to zdarzało się też nawet w OFF, gdyż potrafiłam wyłączyć się całkowicie.
I zbiegi
Na zbiegach to już trzeba być jednak na maksa czujnym. Choć ja uwielbiam zbiegi, choć wydawało mi się (słowo klucz tego wyjazdu), że naprawdę jestem w nich raczej lepsza niż gorsza, tak tutaj podeszłam do sprawy bardzo ostrożnie. Świadoma zagrożeń czyhających na mnie ze strony drzew czy innych kosodrzewin, osłuchana z relacjami w stylu „jak kiedyś wyrżnąłem na mokrym kamieniu”, po raz pierwsza doświadczająca zbiegów pionowych, nie ryzykowałam. Z ostrożności, ale też chyba ze strachu i braku odpowiednich umiejętności. Sporo muszę się w tej kwestii jeszcze nauczyć, oj sporo.
Mnóstwo fantastycznych widoków sobie za to zakodowałam. Z przełęczy Nosalowej i tej między Kopami, z Czarnego Stawu oraz przełęczy Karb (tam to była dopiero wspinaczka czarnym szlakiem, ojoj!) i Liliowe. Te góry są takie wielkie, a doliny tak głębokie, barwy nasycone, a klimat metafizyczny, że normalnie ciary!
Na przełęczy Liliowe to akurat złapał mnie też mały kryzys. Słońce świeciło, woda się skończyła (zabrałam sobie w butelce z poprzedniego punktu odżywczego), inni zawodnicy coraz częściej się zatrzymywali i schyleni w pas starali odzyskać oddech lub też zasiadali na zboczach, albo odpoczywając, albo ciesząc się chwilą (nie pytałam). Nie powiem, korciło by usiąść i napawać się widokiem pod pretekstem na przykład sznurowania buta, ale ograniczyłam się jedynie do krótkiego postoju przy potoku, gdzie wypiłam dwie pełne garści wody, a trzecią wylałam na siebie. Przyznam się też po cichu, że kilka razy to nawet i śnieg skubałam (spox, sprawdzałam czy nie żółty), tak bardzo byłam spragniona.
Nie patrzyłam na tempo, nie myślałam o tętnie, bo nie wzięłam paska, nie oglądałam się za siebie chyba, że na widoki, nie chciało mi się wyprzedzać (no dobra, tylko kobiałki). Byle przed siebie, byle o siłach, byle na Kasprowy zdążyć przed limitem 3:30. Byle byle… Borze, jak czasem jest ciężko i trudno oraz borze, jak tu pięknie. Nawet mimo coraz większego tłumu, gdyż na trasie pojawiło się już sporo turystów. Kibicowali nam, klaskali, dopingowali, to miłe. A tatuś mówił do synka, patrz jak ta pani szybko biegnie i że ona jest sportowcem :)
Że kolka to fanaberia jakaś, podobnie jak piekące czwórki
A kiedy nastał punkt odżywczy na Kasprowym, kiedy znalazłam się tam po 2 godz. i 55 minutach (hurray!), kiedy dodatkowo zobaczyłam, że serwują nam zimną kolę, to myślałam normalnie, że rzucę się tym wolontariuszom na szyję z radości. Wypiłam 3 kubki!
Wiedziałam, że jeszcze jeden (myliłam się, bo dwa), bardzo trudny etap tej wyprawy przede mną: 8-kilometrowy zbieg z Kasprowego. A moje stopy zaczynały mieć powoli dość. Salomony Speedcrossy to nie do końca dobre butki na takie kamienne i twarde ścieżki. Czułam poobijane podeszwy i palce, wiedziałam, że te 3 godziny nie pozostaną obojętne dla mych kopytek, zaczęłam bać się o różowe paznokcie…
Przy zbiegach nie ma już zachwytów oraz ochów i achów nad widokami. Na zbiegu lampisz w dół ćwicząc refleks i sprawdzając szybkość swych neuronów. Jeden nieprzemyślany ruch, jeden niewielki błąd, jedna źle podjęta decyzja, że ten kamień, a nie następny i może być naprawdę kiepsko. A wszystko dzieje się zdecydowanie zbyt szybko.
I nagle złapała mnie kolka. Owszem, miewałam na wuefie i zdarzała się czasem podczas treningów, ale nawet w 10% nie przypominała ona tortur, które ściągnęła na mnie owa mardułowska kola stulecia (pytanie, czy miała ona związek z kolą serwowaną na Kasprowym?). Borze, ale bolało! Cały brzuch miałam jakby ścierpnięty, zdrętwiały i kiedy chciałam wepchnąć sobie palce pod żebra (czytałam, że pomaga), to trafiłam na skałę, takie to wszystko było twarde i napięte, to normalnie jakbym nie swojego brzucha dotykała (choć nie powiem, fajnie to było uczucie, mieć taki brzuch ze stali). Nie pomagały przystanki, skłony do przodu i głębokie wdechy, nie pomagała wizualizacja lodów, które obiecałam sobie na mecie, nie pomagało zaciskanie zębów i próba przetrzymania bólu. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Nie było to miłe, naprawdę. Ale mimo wszystko, zgięta w pół niczym Tofik, darłam tak do przodu i w dół. A kiedy jeszcze zaczęły mnie palić (dosłownie: palić) mięśnie czworogłowe od zbiegu, to po prostu stanęłam sobie i głośno krzyknęłam. Ałłłła, kurwa, ałłła! Dobrze, że lawina nie zeszła, bo pomogło choć na moment.
Że znam siebie i wiem, kiedy biegnę na 70%
Tak więc wydawało mi się, że cały ten bieg zrobiłam tak na ok. 70%. Naprawdę się nie szarpałam. No może za wyjątkiem ostatnich dwóch kilometrów na Kalatówki, które wiodły (a jakże) pod górę oraz na dodatek po kocich, a raczej szatańskich łbach. Zmasakrowała mnie ta końcówka niemiłosiernie, nie działał doping, i to nawet jednego ze Świercogów, który krzyknął „Dajesz Bo” (ha! czyli się obejrzał!), popsuła się chyba moja silna wola i głowa. Ja pierdolę normalnie, gdzie ta pieprzona meta. A za metą jeszcze Krasus drze się, że pąpki mam właśnie trzaskać, jak ja ledwo zipię. Łot? Pogięło gościa?
Z czasem 3:53, cholernie umordowana, ale też szczęśliwa ukończyłam ten arcytrudny Wysokogórski Bieg im. Druha Marduły o długości ok. 25 km z przewyższeniem w okolicach +1985/-1609 m (!). 176 w open i 12 wśród kobiet. I oczywiście zrobiłam te nieszczęsne pąpki na mecie, jestem nienormalna.
I nie wiem w sumie jak ja pobiegłam ten bieg. Czy na 72%, a może i 93%? Podczas zdecydowanie większej części trasy nie ómierałam, bez wyrzutów sumienia przechodziłam w marsz i zatrzymywałam się, by kodować obrazki lub korzystać z dobrodziejstw punktów odżywczych. Cieszyłam się ruchem, napawałam chwilą. Ale biorąc pod uwagę skalę bólu moich nóg po biegu, to ja chyba się jednak ciut zmęczyłam.
To nie jest pomaratoński ból, to nie są obozowe zakwasy, to nie jest ból znany mi z kontuzji czy chociażby zderzenia z drzewem. To jest piekło nie ból! Moje uda (3 dni po) wciąż płoną! Ludzie, jeśli kiedykolwiek myśleliście, że wiecie już o sobie jako sportowcu wszystko, że znacie każdy mięsień, oraz każdą skalę intensywności i rodzaj bólu, to się mylicie! Oraz jeśli wydawało Wam się, że ogarniacie temat kolki oraz pffff zbiegów i podbiegów, to również jesteście w wielkim błędzie!
Ile ja się nowego o sobie dowiedziałam! Ile nowych mięśni odkryłam (zakwasy w łokciach, ale po drugiej stronie, tam gdzie się pobiera krew?), ile nieświadomie ważnych decyzji podjęłam, które uratowały mi życie lub przynajmniej zęby! Oraz ile fajnych chwil przeżyłam, zarówno w samotności podczas biegu, jak też w owym doborowym towarzystwie (dziękuję!) przed i po. Tego nikt nie wie! I nawet niech nie próbuje zgadywać.I tylko ja jestem ciekawa, co jeszcze mi się wydaje i jakie inne tajemnice w sobie kryję…
Wy też? :)