Mogło być gorzej
Więc wydaje się, że faktycznie miałam więcej szczęścia niż rozumu. Jak sobie tak na chłodno analizuję (wiele razy) ten upadek, to po prostu mogłam się zabić. (Dziwne, akurat wtedy nie próbowałam… :)) A tak to się tylko potłukłam i przestraszyłam. Ból nogi powoli ustępuje i w zasadzie już nie kuśtykam (nawet nie wiecie jakie to fajne uczucie!). Biegałam już nawet człapiąc, a na szosie też kilka kilometrów wykręciłam. Oczywiście nie biegałam szybko, każda próba podkręcenia tempa kończy się dość mocnym bólem kolana i czworogłowego, więc nie zamierzam raczej w najbliższym czasie biegać żadnych interwałów oraz sprawdzać jaki mam na starość HRmax. I oczywiście na rowerze też nie na 100%, zwłaszcza na początku. Ale powoli się rozjeżdżam. Choć stawanie na pedałach oraz wypinanie zeń lewej nogi wciąż jest jeszcze wyzwaniem. A właśnie, a propos (nie)wypinania, to jakby mi było mało ostatnio upadków rowerowych, to się jeszcze wczoraj wypierdzieliłam na szosie. Tylko nie leć Bo na lewą stronę, tylko nie na lewą! (Ma się już ten instynkt, co?) Poleciałam więc na prawą, ale i tak obiłam dość mocno lewą piszczel i mam tam gulę wielkości dorodnego kiwi. Oraz – a jakże – nowego siniaka, do pary również na prawej kończynie.
Tak kolorowych nóg dawno (o ile w ogóle kiedyś) nie miałam. W zestawieniu z fragmentaryczną już kolarską opalenizną oraz śladami po strupkach moje kończyny wyglądają niczym impresjonistyczne dzieła sztuki. Szkoda tylko, że nie na sprzedaż, zarobiłabym…
Lub lepiej
No niestety nie pływam. Chyba, że na grzbiecie z jedną machając ręką lub normalnie, ale z deską. Ewentualnie jeszcze ręce do żaby i nogi do kraula. Pieskiem – informuję – nie próbowałam. I szlag mnie trafia, że nie pływam. Miałam teraz ćwiczyć szybkość, chodzić na mastersów, poprawiać technikę, a tymczasem czuję, jak z godziny na godzinę zapominam jak się pływa. I że z każdym dniem umiem mniej. Naprawdę tak czuję! Za tydzień to już się pewnie utopię w wannie. Gulgul.
Poza tym
A czy wiecie, że mam obecnie Hematokryt = 34? Jakbym brała EPO to dopiero bym zapierdzielała, nie? :)
I weź tu człowieku niesportowym i nierowerowym znajomym wytłumacz ciąg przyczynowo-skutkowy tego mojego dzwonu. „Ale jak to Bo, wjechałaś na rowerze w drzewo???” Gdybym się wywróciła, wpadła pod samochód lub sama jakiegoś pieszego potrąciła, to jeszcze. Ale w drzewo? Na rowerze? Więc opowiadam (wypieki na twarzy i błysk w oku). Wiesz, że las, że z górki, że bez hamulców, że ścieżka wąska (szeroka była wprawdzie, ale ubarwiam, no co?), że fu fu fu, jak bosko, no i że wjechałam. Aha, odpowiadają, rozumiem. Aha.
I tylko nie wiem, czy faktycznie nie rozumieją, czy to tylko lekarz kazał im wszystkim przytakiwać?
Aha.