Najpierw chyba sprawdziłam językiem czy mam wszystkie zęby. Wszystkie. Potem rzut oka na kończyny czy jakoś specjalnie powykręcane nie są. Chyba nie. I dopiero zaczynam się rozglądać. Wkomponowana coś dziwnie w drzewo (kto je posadził na zakręcie), wciąż wpięta w pedały (to stało się tak szybko), z wyraźnym bólem uda, barku chyba też i przedramiona – wszystko po lewej stronie. Przestraszona na maksa. I tak leżę, trzęsę się z emocji, myślę co teraz oraz winszuję sobie tej durnej nonszalancji i głupoty. Potem kumpel zapyta się mnie czemu tak szaleję i czy ja tak zawsze. No cóż.
I tak leżąc przy tym drzewie przerażona, myślałam, że to koniec. Koniec dzisiejszej wycieczki, koniec kręcenia, koniec sportu przez najbliższe miesiące i tylko gdzie tu helikopter ma wylądować, albo jak mnie chłopaki zwiozą na noszach, skoro śniegu brak. I noszy.
Z pomocą kolegi uwalniam się jednak z objęć Leona oraz powoli próbuję wstać (i mimo, iż już przecież „po”, to wciąż trzęsę się ze strachu). Udaje się za trzecim razem. Krew się leje, udo pobolewa, a ja z zaciekawieniem oglądam swoje (bądź co bądź) pierwsze rowerowe sznyty. Hmm, całkiem najs. I tylko to udo lewe ciut boli i chyba jakoś dziwnie puchnie. Oraz bark, że nie potrafię utrzymać kierownicy jak dawniej. No ale macham nogą, macham ręką, ruszam karkiem w prawo w lewo – wygląda, żem cała. Tylko więc delikatnie pozadzierana i potłuczonam. I wciąż trzęsąca się ze strachu. Ostrożnie sprowadzam rower w dół i opowiadam innym o „swoim pierwszym, prawdziwym, rowerowym dzwonie!” Ale wszystko Bo, ok? Dasz radę jechać? Wydaje mi się, że ok. Serio. Dam radę. Jestem cała, tylko strasznie się przestraszyłam.
I powoli, ostrożnie, już z hamulcami oraz na wysokiej kadencji dołączam do reszty i jadę. Czuję to udo, ale da się żyć, a ramię doskwiera głównie na wertepach i wtedy, gdy prowadzić trzeba rower do góry. No. To chyba znowu miałaś Bo więcej szczęścia niż rozumu. Kiedy się nauczysz? Że nie można dać się tak ponieść? Że nie warto wierzyć w umiejętności, których się nie ma? Że czasem trzeba bać się „przed” a nie „po”? No, wiem wiem. Może kiedyś się nauczę.
A wycieczka rowerowa cudna! Czarnorzecko-Strzyżowski Park Krajobrazowy. Do tej pory znałam fragmenty trasy z perspektywy biegacza, ale na rower te tereny są jeszcze lepsze! Prawdziwe enduro, zróżnicowanie, góra – dół, igliwie, korzenie, pusto i zielono. Oraz błotko jest. I niedźwiedzi czosnek (pierwszy raz próbowałam, jadł ktoś?).
Ale wracając do mnie. Po tym bliskim spotkaniu z drzewem kręciłam jeszcze ok. 3 godziny. Mniej intensywnie, zachowawczo i na hamulcu (nuda). Ale im więcej czasu upływało od dzwonu, tym bardziej zaczynał doskwierać mi ból nogi. Kiedy miałam już problemy z wsiadaniem do samochodu, kiedy do domu wchodziłam schodek po schodku, kiedy po kąpieli (wejdź tu człowieku z prostą i bolącą nogą do wanny) w ostrzejszym świetle łazienkowym zaczęłam obserwować odrapane i siniejące udo, którego obwód zaczął się zbliżać do wymiarów mej talii, stwierdziłam, że coś chyba jednak nieteges. Wizyta na pogotowiu, opatrunki, zastrzyk i prześwietlenia w pozach, których przyjęcie wymagało ode mnie naprawdę wielu starań. Oraz diagnoza: ramię w temblak, wszystko całe, ale trzeba leżeć i noga w górze oraz chłodzić. Dużo chłodzenia. I przede wszystkim leżenia.<
Ja! Leżenia! I tak więc kurde leżę sobie. Unieruchomiona. I chłodzę.
Nie. Jeszcze nie jestem wściekła, choć dziś miał być basen, szosa lub bieganie, a od piątku chciałam zacząć znowu chodzić na mastersów. Jeszcze nie płaczę, chyba że – tak jak w nocy – z bólu, gdy naprawdę ta cholerna noga nie dawała mi spać. Lub jak odległość do kuchni pokonuję w czasie biegania 100-metrówek. Jeszcze nie dramatyzuję i nie przekreślam swych sportowych i startowych planów na ten sezon. Jeszcze nie. Ale przysięgam, jeśli w ciągu kilku dni, sytuacja nie ulegnie zmianie, to zacznę panikować.
Chyba, że wcześniej oszaleję z tego bezruchu :(
(Choć i tak nie żałuję tego wyjazdu, było bosko. Dziękuję całej ekipie, kropka).