Wróg

W każdej, nawet w jakiejś durnej i przesłodzonej opowieści powinny być czasem zwroty akcji. Bardziej lub mniej dramatyczne, ale powinny być. Inaczej jest nudno, fabuła się nie klei, źle się to czyta i odkładamy książkę na półkę. Zatem, aby nikt mnie tu nigdzie czasem nie odłożył. Aby statystyki bloga wciąż szybowały wysoko, aby pojawiali się nowi czytelnicy oraz, a może i przede wszystkim, uczestnicy Wielkiego Wyścigu dla Bartka, oto i on. Zwrot akcji. Przecież za pięknie było, za ckliwie i słitaśnie, prawda?

A więc. Tę no, kontuzję mam. Zespół tarcia pasma biodrowo-piszczelowego czy coś w ten deseń z powięzią prawą w tamtych rejonach. Czyli biegowy standard (wrrr nie cierpię być standardowa). Generalnie boli mnie raz kolano prawe, raz biodro, czasem oba te organy równocześnie, choć jednak zazwyczaj każde z osobna i to najczęściej biodro. Albo kolano. Pojawiło się całkiem niespodziewanie, dwa tygodnie temu podczas niedzielnego długiego wybiegania i niestety wciąż trzyma. Na szczęście mądra i oczytana w internetach Bo nie próbowała bólu zlekceważyć i zabiegać, tylko od razu do specjalistów po pomoc się udała i zamiast treningów biegowych podjęła walkę z ITBS. Wstyd mi za nią, że taka rozsądna ta Bo. I że żadnego głupstwa w tej materii nie uczyniła, normalnie wstyd… Dobrze, że choć czasem delikatnie popływa lub na szosie pojeździ, bo jeszcze kto pomyśli, że całkiem zmądrzała…I tak do fizjoteraupeuty sobie chadzam. Do człowieka, który musi jak nic mieć w sobie coś z sadysty, bo wygina mnie i masuje tak boleśnie, że drę się w niebogłosy niczym wuwuzela w rękach fanatycznego kibica. Rany, ale to potrafi boleć! A myślałam, że to ból istnienia jest czymś czego nie potrafię znieść w milczeniu. Poza tym zabiegi fizykoterapii biorę opowiadając zaciekawionemu i zgromadzonemu wianuszkiem wokół mnie personelowi medycznemu co to ten triathlon i jaka jest kolejność zadań ;) Ćwiczę też nóżęta (obie ćwiczę, po co mi nierówne pośladki), roluję biodro butelką, autosięmasuję i oczywiście gruntownie rozciągam.

Nie rozpaczam, nie płaczę, bo po co. Może ciut wściekła jestem, nie ma wszak róży bez ognia i mogłam to wszystko jakoś mądrzej ogarnąć i jednak ćwiczyć stabilizację oraz te cholerne pośladki zgodnie z obozowymi zaleceniami, ale dramatu nie robię, taki lajf. Wciąż mam wprawdzie nadzieję na przebiegnięcie jesiennego maratonu (choć już bez życiówki), ale jeśli to nie wyjdzie to przecież świat się nie skończy, c’nie? Tak sobie przynajmniej powtarzam :) I dodaję, że ja już swoje w tym sezonie zrobiłam i widocznie moje ciałko uznało, że na ten moment zdecydowanie wystarczy… Okej.

A poza tym nie ma złej kontuzji co by na dobre nie wyszła. Może wreszcie zacznę regularnie ćwiczyć? Może wykorzystam ten czas do siłowego wzmocnienia organizmu? Może wreszcie porządnie odpocznę i zbuduję bazę pod przyszły sezon? A przyszły sezon to dopiero będzie pojechany na maksa. A może nauczę się jeździć po górkach na bajku emteBo? Albo pływanie poprawię? Jest tyle ciekawych rzeczy do zrobienia, że już nie płaczę nad ITBS. Choć oczywiście nie zamierzam się poddawać i walka trwa.

A Ty głupi wrogu nawet nie wiesz z kim zadarłeś. I jeszcze tego gorzko pożałujesz.
Słowo.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.