Można uzupełniać kalendarium oraz tworzyć hasła w Wikipedii. Panie i Panowie, czwartek 25 kwietnia 2013 r. właśnie przechodzi do historii. Pierwsza w życiu zakładka Bo! Rower i bieganie. Niecierpliwym, którym się nie chce tego wszystkiego czytać, powiem w skrócie „wszystko jest dla ludzi” oraz dodam po cichutku „masakra”.
Najpierw rower. Cóż, powiedzmy, że wybieranie się na rower jakiś czas temu zabierało mi znacznie mniej czasu niż obecnie. Nagadały mi szosony o tym trzepactwie i stoję teraz pół godziny przed lustrem zgrywając odcienie lajkry z kolorem opon, ramy i owijki. Po czym i tak przebieram się w pierwszą i najprostszą wersję kolorystyczną czyli czerń, bo na szczęście zgodnie z zasadą Henrego Forda czarne ciuchy stanowią zdecydowaną większość mojej szafy, a wiadomo czarny pasuje do wszystkiego, no może z wyjątkiem kasku, który notabene wkładam na głowę już poza strefą lustra, aby nie psuć sobie humoru. Jak już mam być trzepakiem to chociaż godnie, na czarno, a nie w jakiś tam pstrokaciznach. Biorąc pod uwagę ponad 20-stopniową temperaturę, która nastała na czas mojego treningu zakładkowego, wybór czerni był oczywiście strzałem w dziesiątkę. Energię z nieba chłonęłam niczym trzymetrowy panel słoneczny.
Zdecydowałam się na stosunkowo łatwą i mało pofałdowaną trasę „Zawsze pod wiatr”, aby nie zmasakrować się zbytnio na podjazdach tylko oszczędzić siły na bieg. Ta trasa ma to do siebie, że oprócz tytułowego wiatru, zazwyczaj pada na niej deszcz. Raz zmokliśmy z Kubą przez ok. 20 km, ostatnio przegraliśmy nierówną walkę z urywającą się chmurą 3 km przed miastem i dostało nam się dość konkretnie. Dziś dla odmiany nie padało, jak wspomniałam słońce napierdzielało aż miło i ostatecznie idealnie podkreśliło moją opaleniznę w paski od spodenek. Teraz też na basenie wyglądam jak pajac, miodzio. Tempo umiarkowane, zresztą ja chyba nigdy zawrotnych prędkości z Kubą nie osiągnę, choć cieszy fakt, że 40 czy 50 km w siodle nie przyprawia mnie już o zawrót głowy, tylko jest normalnym dystansem, ot takim po prostu do pokonania. Generalnie ja to chyba jeszcze nie dojrzałam do tego związku z Kubą. Mimo, iż bardzo się staram i nadrabiam miną to jednak zdecydowanie więcej biorę niż daję, to musi się koniecznie zmienić! Na rowerze miało być 40 km, ale gapa znowu się zamyśliła i ostatecznie wyszło 45 km, które pokonałam (nie śmiać się) w średnim tempie 25,5 km/h. Oczywiście był wiatr, ale z nim, tak jak z bólem, po prostu trzeba się zaprzyjaźnić stwierdziłam i już nie jojczę. Potem pod dom, szybko Kubę na ramię, tup tup po schodach, boksia za uchem pomiziać, zmiana skarpetek, butów, spodenek i koszulki oraz podmiana kasku na kaszkiet. Szklanka wody, słuchawy w uszy, reset garmina, lustro i lecimy. W T2 zeszło mi max 4 minuty.
Bieg zaplanowałam na 8-10 km. Za zakrętem włączam 'on’ na grajku. Co my tu dziś mamy? Ooo, Dr Misio, fajnie. Leci „Nawet ładne dziewczyny chcą tylko wyjść za mąż”, to akurat nieprawda ;) ale utwór lubię, idealnie trafił się na początek tego zakładkowego eksperymentu biegowego. A początek jest delikatnie mówiąc ciężki. Cała jestem sztywna. Kark sztywny, nogi sztywne, ręce też jakoś tak dziwnie bez kierowniczki, nie wiem gdzie je podziać, serio. No i jeszcze ten strach, że podrygnę coś mocniej i noga zacznie boleć. Krok za krokiem, stopniowo moje ciało ulega jednak rozsztywnieniu i zaczynam się rozkręcać. Przy „Mentolowych papierosach” jest już całkiem fajnie, a na „Zmruż oczy i popatrz jak znakomicie rozpierdoliłeś sobie życie” nawet przyspieszam. Lecę po 5:30 lub szybciej. Szalona. Pić mi się tylko chce, następnym razem koniecznie muszę mieć ze sobą jakąś butlę, bo naprawdę byłam spragniona. I jeszcze te spierzchnięte usta, strasznie mi to kolarstwo usta wysusza, tonę Carmexu i innych smarowideł daję, ale jakoś nie pomaga i bardzo tego nie lubię! A biegnie mi się całkiem całkiem, acz po półmetku czuję już nogi i zmęczenie. We znaki daje się też temperatura, do której przez te ostatnie zdrowotne zawirowania nie zdążyłam jeszcze przywyknąć. Ale w takich momentach słabości zazwyczaj pomaga zmiana sountracka. Cypress Hill. Bity B-Reala i spółki idealnie prowadzą mnie do 9 km, kiedy decyduję, że chyba czas powiedzieć „sprawdzam” i zobaczyć na ile tak naprawdę jestem zmęczona. To co Bo, ostatni kilometr poniżej 5:00? :)))
Trup.
A potem, jak już złapałam oddech, bujając się w rytm „Highlife” z uśmiechem na twarzy wracałam sobie spacerkiem do domu. A jednak! Niemożliwe powoli staje się możliwe i stawiam kolejny krok do przodu. Ale jak ja ten POZTri 70.3 zrobię, wciąż nie ogarniam…