Może zacznę od tego, że w tym kolarskim przebraniu wyglądam jak pajac. Nie wiem, patrzę na innych rowerzystów oraz ich outfity i oni tak jakoś normalniej. Nie że całkiem normalnie, bez przesady, w lajkrze i kasku nie da się tak wyglądać, ale przynajmniej nie śmiesznie. A ja? Nie wiem. Może to ten kask (to na pewno ten kask!), może coś z butami lub okularami, albo ta stójka przy koszulce nie bardzo, przecież ja nie cierpię stójek. Coś tu nie gra i źle mi z tym, że cały efekt psuję swą osobą. Kuba przecież taki śliczny…
Tak więc jestę szosonę. Po 37 godzinach zimowego kręcenia na stojaku wreszcie wyjechałam za miasto. I przyznam szczerze, nie wiem czy mi ten trenażer coś pomógł, łudzę się że tak (tani nie był). Jednak ta pozycja na rowerze szosowym, która jesienią do zawygodnych nie należała, teraz jest nawet w porządku, a tyłek boli mnie dopiero po 90 minutach jazdy, czyli mamy postęp. Oczywiście nie będę pisać, że kręcenie w miejscu nijak ma się do treningu outdoor, bo ma się całkowicie nijak.
Generalnie to mam takie małe déjà vu okresu, w którym zaczynałam biegać. Tak samo nic nie umiem i nic nie wiem. Tak samo niemal dziecięcą i żywiołową radość sprawia mi każde przejechane 10 km, a rano następnego dnia budzę się z myślą „rany, ale się fajnie wczoraj kręciło”. Podobnie też nie znajduję zrozumienia w domu, gdy wracając z treningu z wypiekami na twarzy drę się od progu: „Borze, jaki piękny asfalt odkryłam w Lubeni i w Straszydlu, boski!” I tak jak półtora roku temu, gdy po godzinie biegu twierdziłam, że no way nie przebiegnę tego maratonu w życiu, tak samo teraz po 50 km na budziku zastanawiam, co ja tak w ogóle robię, z czym do ludzi i w co ja się głupia wpakowałam. Oraz śmieję się sama z siebie i do siebie, że myślałam, że w tym całym triathlonie to najtrudniejsze będzie dla mnie pływanie. A to ci niespodzianka, że jednak rower. Ameryka.
Trener (ma się!) (zawsze chciałam to napisać!) (pewnie się zaraz odezwie;) mawia mi wprawdzie, że „trening rowerowy tak naprawdę niczym nie różni się od treningu biegowego, tak jak dziecko Chińczyk i dziecko Japończyk, tylko, że na podbiegi mówi się podjazdy”, ale jakoś dla mnie to bieganie chyba ciut prostsze ;)
Po pierwsze wiatr. Biegacze, co Wy wiecie o wietrze, który niby przeszkadza w treningach szybkościowych! Nic nie wiecie! I przysięgam, że w butach biegowych ja już nigdy, przenigdy na wiatr narzekać nie będę. Najgorszy podjazd, najgłupsza mama spacerująca z dzieckiem po ścieżce, najbardziej dziurawa droga czy nierówny i popękany asfalt są niczym w porównaniu z odbierającym siły, radość i nadzieję na wszystko wiatrem. Poza tym, jak on to robi, że zawsze wieje mi w twarz, nie wiem.
I jeszcze zjeżdżanie z górki. Boję się. To jest silniejsze ode mnie i gdy już zacznę się zbliżać do prędkości światła, to zawsze za jakąś linkę hamulcową pociągnę obiecując sobie, że to już naprawdę ostatni raz. (Teraz wszyscy w komentarzach ładnie piszą, że zazwyczaj tak jest na początku i że mi to przejdzie).
Ciężarówki. Kolejna zmora, zwłaszcza te szalone ciężarówki, które jeszcze dla zabawy czasem na mnie zatrąbią. Ubaw po pachy normalnie, niech ci się naczepa urwie człowieku, nie wiesz ile zła czynisz i z kim zadzierasz.
Poza tym. Za miastem dziurawe drogi, kamyczki i kamienie na trasie, niezrównoważeni kierowcy golfów spod remizy oraz zainteresowane naszymi czerwonymi oponami szczekające burki. I podjazdy, gdzie nie pojadę tam górka. W mieście z kolei tłumy spacerowiczów na ścieżkach, wysokie krawężniki i zapalające się ni stąd ni zowąd czerwone światło. Oj gapciu! Znowu nie zdążyłaś się wypiąć z SPD… Ale na twarde i niewygodne siodełko to ja już narzekać nie będę! Pomyśli kto, że jeszcze nie lubię tego kolarstwa, a ja wręcz przeciwnie i to nawet coraz bardziej ;)
Ponoć dziewczyny na szosie to rzadkość. Przyznam, faktycznie żadnej jeszcze nie spotkałam i nawet mi z tym dobrze, że znowu jestem taka wyjątkowa. Przez moment pomyślałam nawet, że to może dlatego ci wszyscy kolarze i eMTeBowcy oprócz standardowego pozdrowienia (odmachuję, żeby nie było, choćbym się wypierdzielić miała), tak mile i przyjaźnie się do mnie uśmiechają.
Ale przecież pajace z reguły wzbudzają różne odruchy sympatii…