Trup. Trupa. Trupowi. Trupa. Z trupem. O trupie. Bo, trupie! Trup we wszystkich przypadkach. Tak jak obiecałam 8 Półmaraton Warszawski pobiegłam w trupa. Na maksa. Kto jeszcze nie wie i nie klaskał: 1:37:42!
Tak jak dla większości biegaczy, ta połówka miała być dla mnie ładnym otwarciem sezonu, weryfikacją skuteczności treningu zimowego (i obozu, po którym ponoć wszyscy robią życiówki) oraz sprawdzeniem faktycznej formy przed wiosennym maratonem. Traktowałam ją również jako papierek lakmusowy, który pokaże, czy dodatkowe formy aktywności i nie myślę tu o robieniu pośladków to raczej mi służą czy też nie. Jakby przecież nie patrzeć, dobrych kilka godzin tygodniowo spędzam teraz w wodzie lub w siodle i ciekawe jak to się ma do mojego biegania. Wielkie oczekiwania, małe wzruszenie bo przecież rok temu w Warszawie debiutowałam i to jak, ambitne założenia wynikowe (1:39) oraz przedstartowe emocje i nerwy. I wkurw na pogodę, że gupia ona może mi wszystko popsuć. Zimo ić stond!
W niedzielę, przed godz. 9.00 jestem już na miejscu. Ponieważ temperatura nie zachęca do spacerów na zewnątrz, schraniam się – jak inni – w budynku stacji Warszawa Stadion co by ostatecznie przywdziać strój startowy (wciąż nie wiem jaki) i przygotować się do boju. I tak sobie stoję na tym dworcu w kącie, paczam i liczam. Paczam na biegaczy i liczam w ile warstw się ubrali. Dżiz! Czy oni zamierzają biec Maraton Bajkał? Trzy warstwy to standard, kurtki, kaptury, kominiarki, bufy. Stoję, paczam, liczam i dumam. Tak z 10 minut lub dłużej nawet. To w co ja mam się kurna teraz ubrać? Ostatecznie przebierając się dwa razy wróciłam do pierwotnie zaplanowanego stroju w wersji light: dwie cienkie (nietermiczne) koszulki z długim, rajtki za kolano, podkolanówki, opaska i rękawiczki. Najwyżej zmarznę, lepsze to niż przegrzanie, no risk no fun. Na wierzch folia NRC i szczękając zębami lecę sobie na rozgrzewkę oraz linię startu.
Grzecznie ustawiam się za zającami 1:40. Ooo, to te chłopaki, z którymi startowałam na 3:45 w Maratonie Warszawskim, ciekawe czy tym razem oni zostawią mnie czy znowu ja ich (oczywiście że ja) i kiedy. Małych emocji dostarcza mi Garmin, który postanawia, że dziś nie będzie łapać GPS, ale na kilka sekund przed startem dziękibogu zmienia zdanie i zaskakuje. Tłoczno, bardzo tłoczno, skąd was się tu tyle wzięło biegaczy, podchodzimy do linii startu, jest mata, pipip i lecimy. Dawaj maleńka, biegnij po to co ci się należy. Run Bo! (tak sobie zawsze mówię).
Pierwszy kilometr biegnę jeszcze w folii NRC. Co tam zdjęcia (w ogóle jakoś ignorowałam fotoreporterów podczas tego biegu, nie w głowie mi byli, teraz żałuję), muszę się dogrzać i dopiero wówczas ściągnę z siebie ten złoty płaszcz. Jezzuu, jak ta folia szeleści podczas biegu, tylko czekam, aż ktoś mi krzyknie do ucha, weź babo to z siebie ściągnij, bo własnych myśli nie słyszę. Na szczęście nikt nie ma odwagi, w końcu Bo. Zrzucam pelerynę, jest ok. Ufff, dobrze się ubrałam, nie za zimno, nie za ciepło. Bo, zawsze ale to zawsze ufaj swojej intuicji i nie pacz na innych. Dobrze? Biegnę slalomem, jakoś tak mam, że muszę mieć przed sobą przynajmniej pół metra wolnego, a nie łatwo o taką przestrzeń na początku biegu, nie łatwo. Auć, z prawnej mocno po żebrach łokciem dostaję. Ejno, tak to się bawić nie będziemy, potrafię być niesympatyczna jeśli jest taka potrzeba, ale opanowuję się, uśmiecham i nie robię scen (niech ci sekundy do życiówki zabraknie!).
Ponieważ pierwsze dwa kilometry były dość wolne (4:49, 4:48), zające zaczynają przyspieszać. Kurde, czy tylko mi się wydaje, że jednak ciut za szybko biegniemy? Od 4 kilometra lecimy średnio po 4:25, a ja mam tętno 185. Popierdzieliło ich, tych zajęcy? No ale nic, nie odpuszczam trzymam się tych balonów mocno jak orczyka, gdy uczyłam się na desce jeździć. Albo one albo ja. I kiedy zające ok. 8 km gubią balony spektakularnie wypuszczając je wysoko hen w powietrze, to… czyżby to był znak? Że ’już’? Że tak wcześnie mam ich zostawić w tyle i biec swoje? Sama? Doczłapaliśmy się jednak razem, już w nieco wolniejszym (czytaj właściwym) tempie jeszcze kilometr, złapałam oddech, unormowałam tętno, stwierdziłam, że nastało 'już’ i powiedziałam w duchu: no to ciao chłopcy, dziękuję, strzałka! To ja lecę po moje 1:39 lub mniej (wtedy jeszcze nie wierzyłam w to tak bardzo).
Czyli sama… Luz, przestrzeń, powietrze. Ufff. Od razu lepiej, mimo wiatru i nieprzyjemnej, niekończącej się prostej. Widzę kibicującą Agnieszkę, trenerkę z Obozybiegowe.pl. Krzyczy, że dawaj Bo, że świetnie ci idzie, ja od razu poprawiam ręce, roluję miednicę, sprężynuję krok. O proszę, jaką jestę biegaczką! I jak ładnie potrafię biegać! Niech widzi.
A biegnie mi się całkiem, całkiem. Staram się trzymać tempo poniżej 4:40 i jest mi z tym dość dobrze, nie umieram. Nie taki trup straszny myślę, choć szybciej byłoby raczej ciężko. Ale generalnie w takim tempie, to już jest inne bieganie. Człowiek się wyłącza, bardziej się skupia, kalkuluje i kontroluje zegarek. No po prostu mniej jest takiej biegowej radości i spontaniczności. Niestety.
Z tego całego skupienia nie zauważyłam na przykład adidasowego baneru ustawionego wzdłuż trasy, który 'zamówiłam’ sobie w facebookowej appce. Tak naprawdę to nie wiedziałam nawet, że takowy będzie. W ten sposób najbardziej kreatywne i motywujące na świecie hasło „run bo!” dopingowało wszystkich oprócz mnie. Życie.
Piętnasty kilometr i podbieg na Belwederskiej, nieco zwalniam, ale daję radę. Teraz ma być już ponoć płasko i z górki. Synchronizuję wskazania Garmina z międzyczasami na opasce na 1:40. Wow, mam już ponad minutę zapasu. Czyli to się naprawdę może udać! To co Bo? Wiem, że jest ciężko, że zaczyna boleć, ale skoro już jesteśmy w tym miejscu, to chyba idziemy dalej, w takiego prawdziwego trupa idziemy, co? Od kiedy przyspieszamy? Na 18 km, kiedy zjadłam żel (zapomniało mi się wcześniej z tego skupienia) biegnę po 4:33, a każdy następny kilometr trzaskam już po 4:25. Ranyboskie, to się nie dzieje naprawdę. Jakim cudem? Wizja złapania 1:38, a może i nawet urwania czegoś więcej jest silniejsza od mocnego i nieprzyjemnego wiatru, zmęczonych nóg (uda, kolana) oraz tętna, które standardowo w końcówce przekracza 190 uderzeń na minutę (mam pikawę, co?). Potem już nic nie myślę, albo teraz nie pamiętam czy coś myślałam. Jakiś tunel, długa prosta, chyba zakręt i znowu prosta oraz linia mety. Trup. Udało się!!! Mam cię. Moja nowa, wymarzona, nieprawdopodobna i pojechana w kosmos życióweczko! Trupem byłam przez moment, potem była już tylko wielka radość i megasatysfakcja. I po chwili bardzo zimno.
Na marginesie. W ubiegły czwartek byłam na spotkaniu z Rafałem Wilkiem. Rafał jest jest byłym (utytułowanym) żużlowcem, który uległ wypadkowi, doznał urazu kręgosłupa i od 7 lat jeździ na wózku. Obecnie jest m. in. dwukrotnym złotym medalistą igrzysk paraolimpijskich w handbike’u. „Wszelkie bariery tkwią w naszych głowach” mówił wielokrotnie. Banał, jeśli czytamy to na motywujących obrazkach na fejsbuku lub w książce zafiksowanego Jurka. Ale kiedy słyszy się to z ust człowieka, który pewnego dnia obudził przykuty do łóżka i stracił wszystko, a teraz osiąga tak wiele, to słowa te naprawdę brzmią inaczej. „Wszelkie bariery tkwią w naszych głowach”. Rafał startuje niebawem w mega trudnym wyścigu na Alasce, ma zamiar wywalczyć kolejne medale w Rio, wziąć udział w następnych igrzyskach zimowych (narciarstwo biegowe), a tak w ogóle to wierzy, że medycyna za kilka lub kilkanaście lat pozwoli wstać mu z wózka i znowu chodzić.
„Wszelkie bariery tkwią w naszych głowach” – powtarzałam sobie w metrze jadąc na niedzielny start. Choć tak naprawdę nie do końca wierzyłam, że potrafię przebiec półmaraton w średnim tempie 4:37 (!). Kurde no! A jednak potrafię!
Fajne jest to przesuwanie granic i pokonywanie barier. Wszelkich barier.