5.30. Dzwoni budzik, otwieram oczy. Nawet o tym nie myśl myślę sobie na myśl, aby zostać w łóżku. Pomyśl za to – myślę sobie – ilu sportowców (choć tak naprawdę myślę triathlonistów) z naszej strefy czasowej robi teraz dokładnie to samo co ty tj. szykuje się na trening. I zapewne w ich głowach nie rodzą się takie durne pomysły, jak powrót do ciepłego łóżka, zapewne nie myślą oni o tym, jak przyjemnie byłoby przyłożyć teraz głowę do poduszki, zakopać się pod kołdrę, przytulić do pochrapującego psa lub innego zwierza i błogo zamknąć powieki. Nie, im nawet do głowy to nie przyjdzie, więc tobie też nie może. No i jakoś pomaga. To poczucie wspólnoty i zawziętość, że skoro oni to i ja – sprawiają, że już bez ociągania wychodzę z domu i odśnieżam saaba. A potem pływam. Ostatnio bardzo uwielbiam pływać, bardzo bardzo. Doszło do tego, że w sobotę zamiast na BBL, to ja tup tup na basen się udałam. Ale to się nie może wydać, psst, ja przecież biegaczką jestę.
A na basenie bywa różnie. Czasem jest o 19 osób za dużo, ale nie narzekam tłumaczę sobie, że to nic w porównaniu do tłumów, które czekać będą na mnie w sierpniu. Czasem wszystko mi wychodzi, cierpliwe ręce, swifty, zenswitche, hopki i skrzynki na listy, jestem jak ryba i basen robię na 18 machnięć (noo!). A czasem jest, nomen omen, totalne dno. Nogi się nie słuchają (generalnie to te moje nogi są do dupy), wody się opiję jak smok, ręce znowu nie tak, choć może i dobrze, ale skąd ja mam to wiedzieć, skoro mój instruktor zdezerterował? Stwierdził, że pływam super, że może tylko trochę szybciej powinnam, a z techniki to mogę już robić kurs instruktora TI. Heelloł? Ktoś tu sobie jaja robi, a drwin to my nie lubimy (zapamiętać sobie, nie lubimy). Ja wiem, że czego się nie dotknę zamieniam w złoto, przyznam, bywa to dość uciążliwe na co dzień, ale akurat odnośnie pływania, to sprawa wygląda zgoła inaczej i pozwolę sobie z panem instruktorem się raczej nie zgodzić. Albo znamy inne definicje superowości. Jutro sprawdzam nowego pana i zobaczymy co on na nas: na mnie i mojego kraula.
Oprócz pływania, i tu wszystkich zaskoczę, biegam! W zeszłym tygodniu 52 km, które liczę jako 70 km bo śnieg i lód i mróz. Niedzielne 20 km trochę mnie umęczyło i nie wiem na czyj kark zrzucać przyczynę? Chyba na tę pogodę, albo że na głodniaka lub za ciepło się ubrałam, bo to nie jakiś kryzys? Wciąż się nie ogarnęłam jeszcze z tym moim 'globalnym’ planem treningowym. Na wszelki wypadek poniedziałek (oprócz porannego pływania) odpuściłam, a nawet odpuściłam podwójnie, bo zamiast treningu było trochę alko i sernik wiedeński z bitą. I wielki wyrzut sumienia, jeszcze się nie pozbierałam. Choć dzisiejszy bieg ciągły z Django w uszach, mimo pluchy, mimo wiatru w oczy i padającego poziomo śniegu z deszczem, zrobił mi wieczór, było to doznanie iście metafizyczne, polecam.
A oprócz pływania i biegania – znowu niespodzianka – kręcę też na trenażerze. Chyba nie pisałam tu do tej pory za wiele jak się do tego zabieram, to opiszę może – pozwolicie – w kilku słowach mój ekhm… kolarski trening indoor. Najpierw się przebieram. Rajtki z pieluchą to podstawa, choć tyłek jak bolał tak boli. Dziwne, bo gdy jeździłam po asfalcie, to siodełko nie doskwierało mi tak bardzo jak teraz, gdy kręcę w miejscu. Udało mi się wprawdzie przesunąć granicę tolerancji niewygodności dla czterech mych liter z 30 minut do 50, a nawet do godziny, ale wciąż nie czuję się komfortowo i nie wyobrażam sobie jak wysiedzę w tym siodle prawie 4 godziny. Koszulka, obowiązkowo z krótkim, woda do bidonu, ręcznik pod ręką (w końcu ręcznik, nie?), pulsometr, zegarek, butki spd. Co? Żeby fotkę wrzucić? No nie, raczej nie. Fotki nie będzie, nie prosić. Plus komputer z jakimś filmem, tudzież serialem oraz słuchawy z długim kablem bo koło świszczy i nie słychać.
A kręcę zazwyczaj tak. Najpierw rozjeżdżenie – do 20 minut dość luźno, a potem albo trochę szybciej (taki bieg ciągły) przez ok 30 minut i schłodzenie na koniec (10-15 minut). Albo po rozjeżdżeniu zapodaję mocniejsze akcenty (ile sił w nogach) przez 4 minuty z 2-minutową przerwą i tak 5 albo 6 razy oraz na koniec znowu schłodzenie. Jest cała masa różnych sposobów na zabicie nudy na trenażerze, na razie podeszły mi te dwa i stosuję je wymiennie. Najdłużej na trenażerze wysiedziałam 75 minut, ale gdzieś ostatnio wyczytałam w mądrych internetach, że powinnam 90-120 minut. Ranyboskie, nie wiem czy z moją szanowną d. jesteśmy na to gotowe, ale się spróbuje. Raczej wyjścia nie ma. Zwłaszcza, że właśnie poszedł przelew i lada moment będę na liście uczestników 'z potwierdzona platnoscia’ (tak, widzimy się w Poznaniu).
A jak wszystko dobrze pójdzie, to będę mieć kompana lub nawet dwóch do sierpniowego startu oraz ew. wspólnych tritreningów. Kobiałka startuje, od zera się przygotowuje, a Wy nie dacie rady? Tak ich namawiam, chłopaki się prawie już zdecydowały ;)