Weźże się Bo ogarnij

Doba ma 24 godziny. Sen to podstawa, więc 8 godzin (a najlepiej dłużej) śpię, plus jedną godzinę poświęcam na poranną i wieczorną toaletę. Zostaje 15 godzin. Odliczam z tego średnio 8 godzin na pracę i 2 godziny na jedzenie oraz domowe i psie obowiązki. Po stronie strat zapisuję jeszcze jedną godzinę na fejsbukę, blogi i inne internety (wcale nie krzyżuję teraz palców u rąk) oraz dwie na domową gadkę szmatkę, przytulanie i czytanie.

Zostają mi DWIE godziny. Dwie piękne, długie, okrąglutkie, 60-minutowe godziny, które tylko proszą, aby je jakoś ciekawie i efektywnie wykorzystać.

No to wykorzystuję. I jest: albo rano basen i wieczorem kręcenie na trenażerze, albo tylko bieganie po południu lub w nocy. Plus oczywiście, co jakiś czas, brzuchy, grzbiety i deski na tysiące sposobów oraz rozciąganie. W sumie tygodniowo pływam 3 razy, 2 lub 3 zasiadam za sterami roweru-trenażeru, a biegam 4 lub 5 razy. Wywaliłam siłownię (hurray!), a w porównaniu do zeszłego sezonu zrezygnuję też chyba z dodatkowego treningu biegowego. Generalnie i tak jest dość intensywnie. Rzekłabym nawet, jest dość ostro. Bo przecież ja już, natychmiast (zaciskam piąstki i tupię nogą), w tym momencie muszę szybko biegać, ładnie pływać oraz kręcić wytrwale i mocno.

Na razie jest super, mam mnóstwo siły, energii i entuzjazmu oraz nic mnie niepokojąco nie boli (zakwasów po snowboardzie nie liczę, podobnie jak odnawiającej się co jakiś czas dziwnej kontuzji dłoni mej prawej). Zastanawiam się tylko jak długo tak pociągnę i ile jeszcze trwać będzie ta radość i sielanka… Zwłaszcza, że się jakoś specjalnie nie regeneruję, a o dietę wciąż dbam „po swojemu”. Słowem, ciekawa jestem kiedy się zajadę.


Tak, mam tego świadomość, błądzę. Trenuję to wszystko od czapy. Jest spontanicznie, bez głowy, wizji i pomysłu na całość (od 2 tygodni realizuję tylko biegowy plan przedmaratoński, do czego i tak podchodzę dość kreatywnie…). Muszę koniecznie się jakoś ogarnąć, mądrze zsynchronizować wszystkie me aktywności, zadbać o regenerację. Wiem to. Inaczej zrobię sobie krzywdę i padnę. A tego byśmy nie chcieli.

Ale dość o mnie, teraz o wiosennym maratonie. Bo oczywiście biegnę! I wszystkim, którzy umierają z ciekawości gdzie, spieszę donieść, że ostatecznie wybór padł na Orlen Warsaw Marathon (sorry drproctor). Zdecydowałam się nań nie z racji wypasionego (?) ponoć pakietu startowego (tak, teraz wszyscy tak mówią…), ale ponieważ pasuje mi ten termin i planowana skala imprezy. Do ewentualnej życiówki potrzebuję adrenaliny, ludzi, wiwatujących tłumów i uskrzydlającej atmosfery. Ruun Boo! A tego nie znajdę w małym, choć zapewne zacnym, łódzkim maratonie. A w Krakowie już biegłam. Życiówka? Życiówka? Ktoś mówił o życiówce? Noo, marzą mi się dwie trójki z przodu… Dziś szczerze w nie wątpię, zbyt późno zaczynam przygotowania, zbyt wiele rzeczy robię jednocześnie i dzieje się to zbyt chaotycznie. Ale ja już się ogarniam, obiecuję. I spróbuję powalczyć. Poza tym kto, jeśli nie ja.

A w lutym jadę na biegowy obóz do Zako. Jeśli ktoś chce mnie poznać, są ponoć jeszcze wolne miejsca.
;)

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.