Najpierw były Pegasusy 27. Ładne, szare z zieloną łyżwą i przede wszystkim bez tych koszmarnych, typowych dla biegowych butów plastików, wzorków i pstrokacizn. Wspólnie stawialiśmy pierwsze biegowe kroki, wspólnie eksperymentowaliśmy z różnymi formami treningu oraz zaliczyliśmy debiut w zawodach. Dużo dla mnie te Pegasuski znaczą, są jak… pierwszy pocałunek ;) Choć gdy teraz na nie patrzę, to takie toporne się wydają, takie duże i ciężkie. Nieważne. Wtedy były idealne i tak je zapamiętam. A dziś zabieram je na siłkę lub czasem – tak dla draki – ubiorę nawet na jakieś wolne truchtanko.
Potem też były Nike. Wyklikane, kupione w ciemno za jakieś śmieszne pieniądze. Lunarglide 2. Szaleńcza miłość od pierwszego wejrzenia, która z czasem przerodziła się w długi i pełen niezapomnianych wrażeń związek.
A było tak. Po 3-4 miesiącach człapania w Pegasusach poskarżyłam się głośno w towarzystwie, że coś mi śródstopie doskwiera i czy to może być wina butów. I wtedy kolega powiedział coś bardzo ważnego. Słowa, które wciąż pamiętam i które powtarzam sobie, jak najdzie mnie zwątpienie: Ale przecież nie można mieć jednej pary butów do biegania! No właśnie. Że niby stopa nie powinna przyzwyczajać się do tej samej wkładki i dobrze, aby mięśnie co jakiś czas pracowały inaczej, w różnych modelach butów. Nie znam się, nie weryfikuję, nie sprawdzam. Ale wiem jedno – nie można mieć jednej pary butów do biegania ;)
Wracając do Lunarglidów 2, to w nich zdarzyło się najwięcej. Dwa maratony, trzy połówki i kilka pomnniejszych dystansów oraz pewnie z 1500 przebiegniętych razem kilometrów. W upały ciut w nich gorąco (gęsta siatka), ale na pozostałe pory roku – idealne. To są zdecydowanie moje najlepsze i najładniejsze buty ever!
Potem przyszła kolej na prawdziwe buty do biegania.
Bo bardzo zaczęły boleć mnie kolana, bo chciałam sprawdzić jak wygląda profesjonalny zakup obuwia biegowego, bo zapragnęłam zmian i zaczęłam (o córo marnotrawna!) wątpić w moje Lunarglidy, że to może przez nie, a nie przez słodycze, jestem taki słoń. Wideoanaliza, wywiad środowiskowy i Brooks Glycerin 9. Lubimy się, ale szału nie ma. Choć – to należy przyznać – kolana faktycznie przestały mnie boleć, jak zaczęłam w Brooksach biegać. Ale tylko na treningach, nigdy nie dałam i nie dam im szansy w zawodach. Poza tym? Cóż, te buty są dokładnie takie jak ja. Najładniejsze mają wnętrze ;) W różowe kwiatki. Z wierzchu wyglądają jednak tak, jak buty biegacza w najgorszym koszmarze niebiegającej osoby wyglądać mogą. Białe, gruba podeszwa (zwłaszcza na pięcie), luźna siatka, świecące wstawki i plastic fantastic. Koszmar, z którego jak najszybciej trzeba się obudzić.
W międzyczasie, w mojej biegowej stajni pojawiły się Salomony Speedcross 3.
Z tymi Salomonami to też jest ciekawa historia. Jest u nas na Ukrainie taki Robert (mryg), który wybiegał już wszystko to co mi, Wam i Waszym znajomym razem wziętym marzy się w przyszłości w górach zaliczyć. I On w tych Salomonach to wszystko zrobił i bardzo je poleca. Więc podobnie jak kilku innych zaprzyjaźnionych biegaczy, kupiłam Speedcrossy (w ciemno, bez mierzenia) i ja. I też polecam. Ufam tym butom bardziej niż sobie. Świetnie nadają się na miękkie i błotniste podłoże, a postawiona stopa zawsze zostaje w tym miejscu gdzie powinna. To zasługa bardzo agresywnego bieżnika (uwielbiam to pojęcie – agresywny bieżnik). Tak naprawdę, to właśnie Speedcrossy są cichymi bohaterami moich górskich (wdech) sukcesów (wydech). Aaa, i paznokcie w nich nie schodzą;)
Coś brudnawe te moje bucie stwierdzam;) Ale one do biegania są, nie fotografowania. |
A jeśli nie Lunarglide Dwa to co? Musiałam szybko poszukać odpowiedzi na to pytanie, gdy w ukochanych staruszkach znów zaliczyłam wywrotkę oraz dostrzegłam w nich kolejne przetarcia. I odpowiedź znalazłam. Czwórki! Dajbóg godny następca Dwójek wyklikany został przeze mnie kilka dni temu. Biegane już trzy razy i te pierwsze wrażenia są bardzo bardzo. Jest tak jak lubię. Sprężyście, stabilnie, bez plastiku i na czarno. Ale o bieganiu ze śródstopia to chyba muszę pomyśleć innym razem…
Takie uśmiechnięte są, nie? |