Tu mnie ciągnie, tam pobolewa i szczyka, a zakwas też się niejeden znajdzie. Czyli już naprawdę wróciłam i czuję się tak, jak każda szanująca się biegaczka czuć się powinna. Obolała i radosna ;) Za mną dłuższe wybiegania, pierwsze krosy, siła biegowa oraz nawet delikatne interwały! Dziś na ten przykład miłe, mroźne i nadzwyczaj śliskie 21 km w doborowym towarzystwie (Pięciu Wspaniałych i Bo). Naprawdę było ślisko, a dodatkowo z racji, iż to pierwsze 2 dyszki od października (!), to w głowie liczę sobie ten trening podwójnie, plus jako ćwiczenia stabilizacyjne.
W zasadzie to chyba powinnam czym prędzej brać się za jakiś przedmaratoński plan, koniecznie powinnam to zrobić, ale ja kurcze… no wciąż nie wiem, gdzie chcę pobiec w kwietniu. To znaczy wiem gdzie chcę – wszędzie, no ale trzeba coś wybrać. Bo! Trzeba coś wybrać! Halo! Decyzję trzeba podjąć! No wiem, wiem, zrobię to może jutro ;)
Za mną wybitnie zróżnicowany treningowo czas. Jeszcze nigdy nie byłam tak… ekhm… wszechstronna ;) Proszę jak jest kolorowo (paczemy zwłaszcza na ostatnie 3 tygodnie). Dumna jestem ze wszystkiego. Ale chyba najbardziej to z tej siłowni się cieszę. Boże, żeby mi się tam chodzić chciało, tak jak mi się nie chce! Na bieganie zazwyczaj wybieram się bez jakiegoś ociągania, na basen na 6 rano też się zwlokę, ale jak pomyślę, że trzeba iść na ten crossfit to jestem taki wielki leń, że dosłownie wszystko przeszkadza mi w wyjściu z domu. Nawet odkurzacz. Na samych zajęciach jest już fajnie, ta największa walka toczy się „przed”. Ale oczywiście za bieganie, kręcenie i basem też mi się szacunek należy.
Na zielono bieganie, na purpurowo crossfit na siłowni, na różowo kręcenie, na niebiesko basen. |
Taki Jeden (mryg mryg) napisał mi ostatnio, że jestem cyborg. To miłe. Choć chyba jednak wolę określenie szalona. Jakbyśmy mnie jednak nie nazwali, to i tak nie będzie to prawda. Bo te słupki niestety nic nie znaczą. Drewno jestem i brak mi wszystkiego: formy, szybkości, siły i wytrzymałości. I wciąż sapię jak jelcz. Tylko radość mam (ciekawe jak długo…). Wierzę jednak, że w końcu coś zaskoczy, że włączy się turbina i wejdę na wyższe obroty. W końcu muszę, nie?
Złota malina należy mi się zaś za moją ostatnią kontuzję. Na milion procent wiem, choć do doktora pewnie wybiorę się dopiero w tym tygodniu, że to zespół cieśni nadgarstka. Ani ja tenisista, ani krawcowa czy informatyk, ale taką oto kontuzję sobie sprawiłam. Myślałam na początku, że to tylko coś z obrzeżnymi palcami dłoni mej prawej, ale kiedy dokładniej przyjrzałam się czego moja dłoń i jak wykonać nie potrafi, to stwierdzam, że to jednak ten zespół lub przynajmniej jego fragment. Pisać nie mogę (kto dziś pisze długopisem?), posmarować chleba zmrożonym masłem, słoika z miodem odkręcić ani rozczesać kudłów. A saaba odpalam trzymając kluczyk pomiędzy palcem wskazującym a środkowym lub oburącz ręcami dwiema. Skąd, naboga, u człowieka, który nadwyręża głównie nogi takie coś? Otóż zapewne za dużo klikałam, po czym dołożyłam sobie jeszcze ambitną jazdą na trenażerze. Na którym (głupia Bo), im szybciej pedałuję (mój rekord to 110 obrotów na minutę), tym mocniej ściskam kierowniczkę. Co uświadomiłam sobie oczywiście po fakcie, bo podczas samego kręcenia to albo pochłania mnie kolejny odcinek Dextera, albo skupiam się na swym bolącym tyłku.
Tak więc zamienił stryjek siekierkę na dziwną rączną kontuzję-dolegliwość. Niby nic, ale życie utrudnia, nie mówiąc już o tym, jak bardzo uświadamia, że w pewnym wieku niektóre szaleństwa po prostu nie uchodzą bezkarnie… Nawet mi.