Mówcie co chcecie. Że płasko, łatwo, bezpiecznie, niedaleko od domu i z szansą na spotkanie, machanie i pozdrawianie innych biegaczy. Że super jest bieganie w mieście, nawet jeśli światła na skrzyżowaniu. Tak. Jest super, nie przeczę, też bardzo lubię (zwłaszcza jak mam fajną muzę w uchach) i wcale nie zamierzam rezygnować.
Ale najprawdziwszą i jedynie słuszną frajdę daje mi dopiero wypad na kros za miasto. Do natury, do lasu, na pola, na nierówności, zakręty, błoto, wystające konary, szurające liście i pałętające się kamienie.
Jak ja dawno nie biegałam krosów przez to całe maratońskie i pomaratońskie zamieszanie. Błąd! Na szczęście w porę naprawiony. Trochę też z konieczności, bo jakby kto nie wiedział, nie do końca przymyśliwując całą sprawę, zapisałam się na bieg na Kasprowy. Tak, na TEN Kasprowy (8,5 km i ponad 1000 m przewyższenia!). Po obejrzeniu zdjęć i wideo z ubiegłych edycji zaczęłam się zastanawiać czy bardziej to ja szalona jestem czy głupia. Chyba jednak głupia. Taka wspinaczka? W śniegu? W rządku takim, gęsiego? A co, jak mi się noga umsknie, to polecimy tak wszyscy w dół do Kuźnic? Omamo. No nic, zapisane, zapłacone, w zeszłym tygodniu zrobiłam kilkanaście morderczych podbiegów nieopodal, a na dziś zaplanowałam kros.
Wybraliśmy się za miasto w siódemkę. Chłopcy w czwórkę razem, a my z GazElą i borsukiem za nimi. Borsuk to mój saab (96). Dla niego to już chyba ostatni wypad w teren w tym roku, bo na sen zimowy się udaje niebawem, nie lubi soli, zimy i do marca garażować będzie i czekać. Ciężka ta rozłąka, ale co począć?
Noo, takie bieganie to ja rozumię! Na dodatek w deszczu (jakbym dawno w deszczu nie biegała). Działo się! Zaczęliśmy razem, a potem jakoś peleton się rozerwał i nim się obejrzałam biegłam sama. Miały być cztery pętle po 3 km z hakiem każda, a wyszły trzy. W połowie drugiej, ktoś bowiem zgasił światło i zaczęło być naprawdę ciemno (a może to w lesie szybciej noc zapada?). Poza tym 3 razy się pogubiłam, dwa razy wywróciłam (kto tam kurna tyle śliskich liści narozrzucał?) i tylko kilka razy przeszłam do marszu. Kros jest męczący. Kros daje popalić. Kros przypomina, że dupa z ciebie nie biegacz, czy biegaczka. Kros jest boski. Kto krosa jeszcze nie biegał niech zacznie. Polecam.
Co jeszcze? Miniony tydzień upłynął mi na zbieraniu gratulacji i lajków za udany półmaraton i jeszcze lepsze bohaterstwo na Narodowym. Tłumaczyłam jaki dystans ma maraton i półmaraton, odpowiadałam na różne pytania w stylu: o czym myślę podczas biegania, co wówczas jem i piję, czy w deszczu to nie zimno oraz po co ta złota folia na mecie. Niektórzy nawet, pozując na znawców tematu, kalkulowani ile zabrakło mi do zwycięstwa oraz twierdzili, że na pewno jak potrenuję więcej i mocniej to złamię trójkę. I oczywiście pytali też, kiedy biegnę New York. Odpowiadałam więc na e-maile, udzielałam się w komentarzach dziękując za gratulacje i przekopywałam galerie, by zobaczyć swoje same udane, uśmiechnięte, odmładzające, wygładzające i wyszczuplające zdjęcia. To był naprawdę bardzo ciężki tydzień. Dobrze, że już jest za mną.
A potem w sobotę był Test Coopera, w którym poprawiłam wynik o 220 m sprzed roku oraz o prawie 100 m z wiosny (w sumie wyszło 2770 m, fanfary). Moja radość po była równie wielka jak generalna nienawiść do tego testu. Bobże, jak ja go nie lubię! Naparzać trzeba w kółko przez 12 minut, z czego (przynajmniej tak było u mnie do tej pory) ostatnie 6 minut to umieranie. Teraz postanowiłam spróbować inaczej i pobiec spokojniej. O ile spokojniej odnosić się może do prucia w tempie 4:20coś. Czyli najpierw szybciej, potem wolniej na złapanie oddechu i dopiero potem lufa ile sił w nogach, płucach i głowie. Sprawdziło się, wyszło, działa, polecam. Wprawdzie przez ostatnią prostą (która w rzeczywistości była łukiem) mknęłam szybciej niż sam Felix w stratosferze i myślałam, że serce mi wyskoczy, ale wykręciłam ładny wynik. Zuch dziewczynka.
W niedzielę, po zaliczeniu porannej 18-stki, zasiadłam do kibicowania Poznaniakom. Niewiarygodne, nie sądziłam, że tak fajnie jest śledzić tabelę wyników oraz obserwować w streamingu wbiegających na metę maratończyków. Oraz ich radość i szczęście. Wciągnęło mnie normalnie jak Teletubisie potrafią przykuć do ekranu moich siostrzeńców. Kurde, co takiego jest w tym maratonie, że ja odbieram go tak bardzo bardzo? Wzruszam się, przeżywam, emocjonuję. Mam nadzieję, że mimo iż czuję mietę do biegów górskich, z maratonem będzie tak zawsze. Że maraton nigdy mi nie spowszednieje i że do końca świata będzie ta chemia i wielkie rozentuzjazmowanie. Bez względu na to kto biegnie, ja czy Ktoś inny ;)
Się rozpisałam normalnie. A o naturze miało być.