Jeśli u siebie, 2 przecznice od domu, jedyny raz w roku, w sobotni wieczór organizowany jest bieg to – nie ma wyjścia – cza startować. To nic, że jestem w okresie dość trudnych i ciężkich (jak dla mnie) treningów przedmaratońskich, że nabijam kilometry oraz zaliczam drugie zakresy i raczej nie ćwiczę szybkości. To nic, że wciąż boli mnie lewe biodro-pośladek (co to k. może być?), które trochę utrudnia całą sprawę. To nic, że następnego dnia przebiec mam 30 km (odhaczone), a za tydzień w biegu górskim czeka mnie 33-kilometrowa walka z Jaworzyną Krynicką. To nic. Nawet na zaliczenie – muszę wystartować. Zwłaszcza, że bieg promuje ideę transplantacji oraz generalnie pomagania i dawania siebie innym (Oświadczenie woli w portfelu jest? No! A zgłoszenie do banku dawców szpiku złożone? To dawać je w trimiga! Ale już!)
I jakem rzekła, tak się stało. W sobotę o godz. 20.00 wystartowałam w XXIII Nocnym Biegu Solidarności na dystansie 6 km. Razem z ok. 350 innymi biegaczami, wśród których byli również nasi regionalni olimpijczycy, goście zza wschodniej granicy oraz (serio!) prawdziwi Kenijczycy i Kenijki!
I oczywiście jak wystartowałam? I tu cała klasa odpowiada głośno: zaa szyybko! Durna Bo. Nie nauczy się. A przecież wie, że nie można dać się ponieść euforii, wie że to pułapka i że zaraz spuchnie. Wie, że to najgłupszy błąd początkujących biegaczy i że teraz – po roku biegania – po prostu nie można pozwalać sobie na takie wpadki! Ale nie, ona nadal swoje i zaraz po strzale startera – lufa do przodu! Pierwszy kilometr w tempie 4:07, słabo co?
Znajdź Bo na obrazku. |
Mój bieg wyglądał mniej więcej tak:
1 km: Bo(b)że jak ja kocham to bieganie! I jaka szybka jestę, patrzcie!
2 km: No fajne to bieganie, ale chyba ciut za szybko wystartowałam. Bo! W takim razie już bez szaleństw, oddychaj i staraj się choć utrzymać to tempo.
3 km: Utrzymać to tempo? Czy kogoś tu pogięło? Ja pierdolę. Mam dość. A w ogóle to daleko jeszcze?
4 km: Jest źle. Niedobrze mi. Albo raczej głodna jestem. Nie, jednak mi niedobrze. Czy głodna? Zaraz naprawdę zwymiotuję.
5 km: No dobra, niech to się już skończy. Gupia Bo. Jak można było dać się tak nabrać? Nie masz siły? To teraz masz nauczkę. <Rezygnacja>
META: i jeszcze plastikowy medal ;(
No i taki to był bieg. Okazało się, że nawet na takim krótkim dystansie jak 6 km trzeba rozłożyć siły. Ameryka normalnie. Ale dobrze mi tak. Zawsze kolejne biegowe doświadczenie więcej.
Coś jak w tej reklamie (grało się kiedyś w kosza, nie?). Nie trafił 9 tys. rzutów… by potem odnieść sukces.
I choć w sumie mój wynik nie był taki zły: 6 km w 26:46 (średnie tempo 4:33, szybciej do tej pory biegałam jedynie kilometrówki), tak właśnie postrzegam ten start. Jako przegrany mecz. Który jednak przybliża mnie, kiedyś tam gdzieś w odległej galaktyce, do upragnionego finału.
Skoro nie potrafię szybko (i mądrze) biegać, to chociaż się powydurniam. |
I jeszcze jedno. Czy mówiłam już, że kiedyś ja też pobiegnę na Mont Blanc? No więc pobiegnę.