Albo na przykład dziś, gdy wstaję rano i wiem, że czeka mnie wieczorem mocny trening.
Albo na zawodach, gdy już naprawdę nie mam siły przebierać kopytkami i najchętniej położyłabym się na trasie i leżała tak, leżała.
Kiedy pot zalewa oczy i szczypią.
Kiedy wszyscy mi uciekają i nie mogę ich dogonić. A ich plecy są coraz mniejsze, i mniejsze.
I gdy z marszu nie mogę „podrygnąć” się do biegu. Albo w ogóle jak muszę przejść w marsz.
Kiedy czuję, że biegnę jak po beczce, w miejscu.
Gdy podbieg nie zamierza się kończyć od godziny.
Albo w połowie interwału ze świadomością, że jeszcze takich osiem. Ja pierdolę, jeszcze osiem.
Kiedy od biegania psują się nogi i chudnie nie to co trzeba (czyli cycki).
Albo kiedy wszyscy cholera tacy rześcy i uśmiechnięci na 10 km a ja zdycham, a przed nami jeszcze 15-stka.
Albo jak widzę siebie w jakiejś szybie, że poruszam się jak słoń. I źle mi w różowym.
Gdy ktoś po 3 miesiącach biegania, robi 3:30 w maratonie, podczas gdy ja tak cierpię walcząc o złamanie czwórki.
Jak jest tak gorąco, że w krótkie gacie wbijać się muszę.
Albo gdy tak sobie gadamy: Idźże Bo pobiegać. Nie pójdę. Idź. Nie, nie chce mi się. I przegrywam zostając w domu z tymi wyrzutami sumienia.
Kiedy myślę, że przy takim wysiłku mogę dziennie zjeść litr lodów. A tak naprawdę to nie mogę cholera.
I gdy ze zmęczenia nie da rady zasnąć.
Normalnie szlag mnie trafia. Wtedy ja naprawdę nie cierpię tego biegania.
A biegam. Często gęsto bezczelnie radosna i uśmiechnięta. Niepojęte.