Mniej więcej tak wyglądał mój tydzień niestety. Jako rzecze klasyk. A nawet upału na ulicy nie było.
Bo nogi mnie bolą i pośladki. Bo mały piątek we wtorek, bo potem duży poniedziałek w czwartek i prawdziwy piątek w piątek (a ja przecież w poniedziały i piątki nie biegam). Bo deszcz i wiatr. Bo wraz z pogodą ludzie wylegają na ulice i pełno tych rolkarzy, niedzielnych rowerzystów i spacerowiczów. Bo może lepiej na basem sobie pójdę, popluskam się, odpocznę i zobaczę jak tam mój kraul… ;) Nie chce mi się. Nie mam siły. Nic mnie nie zmusi dzisiaj do biegania.
Tak było. Przez 6 dni wybiegałam aż całe 27 km. Masakra. Postanowiłam jednak „słuchać swego ciała” i odpuścić. Nie było sensu zmuszać się do dreptania, gdy naprawdę nie miałam mocy i ochoty trochę też. A to przez te góry wszystko! Niby tylko 24 km, ale liczyć je trzeba podwójnie, albo potrójnie nawet. Kto przypuszczał, że 3 godziny brykania po górkach spowodują prawie tygodniowego biegowego kaca? Ja na pewno nie.
Note to myself.
1) Bo, te 33 km w Krynicy musowo masz pobiec treningowo, luźno i towarzysko. Zakaz ścigania! Ambicję zakneblować cza i w piwnicy zamknąć. Pamiętaj, że cel nr 1 to maraton!
2) Ten twój kraul to jednak śmieszny jest. Poszukaj przystojnego ratownika, który pokaże i nauczy co z ręcami.
3) Jutro bez wybieganych dwóch dyszek nie wracaj. A czy ty czasem nie przytyłaś?