Nie, nie szukajcie tego biegu w kalendarzu. Bo nie ma takiego biegu. Choć tak naprawdę to jest. Bo niepołomicki Bieg W pogoni za Żubrem (15 km) pobiegłam dla Agg.
Bliska mi osoba – Agg. jest już po jednej operacji i w poniedziałek czeka ją następna. Dowiedziałam się o tym niedawno. I pomyślałam, że przyda Jej się trochę wsparcia oraz pozytywnej energii, którą po cichu wybiegam za tym żubrem. Choć Agg. uważa, że nie potrzeba Jej nic (naprawdę jest twardą kobiałką), tak ja pomyślałam, że na pewno nie zaszkodzi… Więc sercem, głową i nogami pobiegłam dla Agg.
Było mega ciężko. Start w samo południe. 35 st. C, a przy asfalcie jeszcze cieplej. Leśny cień okazał się ułudą, ponieważ brak przepływu powietrza w lesie sprawił, że i tam było bardzo duszno i parno. Jedynie dwa punkty z wodą (!), której i tak nie można było wziąć na wynos (kubki a nie butelki). Najdłuższy chyba podbieg z jakim miałam do czynienia w życiu. A na dodatek ciut wczorajsza byłam. Z naciskiem na wczorajsza, a nie na ciut.
Organizator tuż przed startem zastrzegł wszak, że ze względu na ekstremalne warunki atmosferyczne, można biec na dystansie krótszym (8 km), ale kto zrezygnuje? No, no, no! Na pewno nie ja.
Po kilku kilometrach (które – uwaga! – przebiegłam wcale nie za szybko, owacja!) zweryfikowałam ambitny plan trzymania tempa poniżej 5 min/km. Ekspresowo go zweryfikowałam. I dobrze, bo wiem, że biegnąc szybciej po prostu nie ukończyłabym tego biegu. A przecież to było dla Agg. Zamiast ścigania była więc już (tylko?) walka, aby cały czas biec bez przechodzenia w marsz. Udało się, nie maszerowałam. I kiedykolwiek naszła mnie zaduma, że jest źle, że nie dam rady, że padnę zaraz przez tę lampę to zawsze myślałam o tym, po co i dla kogo biegnę. I od razu było lepiej.
Chciałam pobiec poniżej 1:15. Niestety stety netto było 1:16:15 (średnie tempo 5:12 min/km). Po raz pierwszy biegłam z butlą w ręku. O trudności biegu niech świadczy fakt, że ten wynik wystarczył do wskoczenia na podium i zajęcia (baczność) trzeciego miejsca w swojej kategorii (spocznij). Cieszę się ogromnie, bo przecież w biegu, w którym startuje ponad sześćset osób nie biegnie się po podium i nagrody! A tymczasem saszetkę na ajfona do biegania dostałam. I książkę. Dodam, że wśród wszystkich kobiałek byłam w pierwszej dziesiątce (dziesiąta ;).
Z innych rzeczy, które umieszczę w szufladce „z doświadczeń biegaczki” to ciekawą obserwacją było, że ilekroć wyprzedzałam maszerującego faceta, ten od razu zaczynał biec. Pewnie nie chciał tracić dobrych widoków… , bo przecież nie mogło chodzić o tę sławną, głupią męską dumę, że to obciach dać się wyprzedzić kobiałce. Hę?
Po raz pierwszy widziałam też, jak padają biegacze i jak wzdłuż linii trasy karetki kursują. Uświadomiłam sobie, że to bieganie to nie jest takie hop siup. Jak to jest gdy nagle odcina zasilanie? Gdzie jest granica? Jak zrozumieć, że to właśnie teraz organizm na dość, a nie po prostu się leni i chce lekko odpoczać? Kiedy powiedzieć „stop” bo naprawdę jest taka potrzeba?
Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała osobiście poznać odpowiedzi na te pytania…
A dziś lub jutro wszyscy jak jeden mąż wychylają kielicha (nie musi być Żubrówka lub Żubr) za Agg. Agg! Tak jak ja pogoniłam żubra, tak Ty też pogonisz tego czorta!