Oczywiście, że osobno. By biec w swoim tempie, by słyszeć swój ciężki oddech i swoje szuranie butami. Samemu siebie trenować. Osobno, bo przecież bieganie to sport samotników. Spokojnie pomyśleć można, odciąć się od wszystkiego, zaplanować i pofilozofować. Umęczyć po kokardy. Przyrodę pooglądać, o kreci kopiec się potknąć i zwierzątko jakieś zobaczyć. Biec… nie oglądać się na nikogo i samemu skręcać w tę, a nie inną alejkę. Właśnie w tę – w prawo. A potem o! w tamtą – w lewo.
Oczywiście, że razem. Bo w grupie czas leci szybciej, bo pogadać można i posłuchać o minimalistycznych butach, pięknych biegowych trasach i śmiesznych, czasem strasznych przygodach startowych. Diety najnowsze poznać (nieprawda, że tylko kobiety znają się na odchudzaniu, wadze, ćwiczeniach i suplementach), skonsultować trening (oj tak!), podpatrzeć jak biegać na śródstopiu, no i pościgać z lepszymi. Grupa wspiera, dopinguje, motywuje i wchodzi na ambicję.
I choć uwielbiam biegać sama i generalnie z natury jestem aspołeczna raczej, to nie byłabym w tym miejscu, gdybym nie poznała innych biegaczy. Spotykamy się co weekend na dłuższym wybieganiu i zawsze jest ciekawie. Naprawdę lubię te niedziele. Czasem jest nas tyle, że wyglądamy jak drużyna piłkarska, czasem wpadnie tylko kilka osób – ale zawsze ktoś jest. Bez względu na pogodę czy kartkę w kalendarzu. I żeby nie było że chcę tu się komuś przymilać, miziać po plecach czy smyrać za uszkami (mryg do tych, co zaglądają i czytają), to jednak wiem, że sama nie dobiegłabym do dziś. Tak trochę nostalgicznie i ckliwo się zrobiło, ale to dzięki znajomym biegaczom z naszego nieformalnego „klubu” połknęłam bakcyla i tak mi zostało. Już im dziękowałam, blablabla, ale nie zaszkodzi raz jeszcze ;)
A jutro coś się wydarzy! Stay tuned!