Szybko to ja potrafię lody zjeść. No i może jeszcze zasnąć. Tyla! Nie jestem typem szybkościowca w żadnej chyba dziedzinie życia. A tym bardziej w bieganiu…
Ale postanowiłam coś z tym zrobić ;) Tj. spróbować coś zrobić.
Do tej pory jedyną znaną i praktykowaną przeze mnie formą treningową były elementy treningu przedmaratońskiego. Czyli żadna specjalna filozofia: weekendowe długie wybiegania, raz w tygodniu WB2, a reszta to zwykłe człapanie OWB1 + ew. siła biegowa (ukochane skipy, wieloskoki lub podbiegi) i może kros jeszcze jakiś od święta.
A że do celu nr 1 na resztę 2012 roku tj. do Maratonu Warszawskiego mam jeszcze sporo czasu – postanowiłam więc coś zmienić i dodać do moich treningów więcej elementów szybkościowych. Co by na dyszkę żwawiej przebierać kopytkami i generalnie umieć odpowiednio rozłożyć siły na krótszych dystansach. Przyda się pomyślałam – zwłaszcza w aspekcie planowanych w czerwcu drobnych, regionalnych startów.
I niestety nie polubiłyśmy się z szybkością. Ja to może i bym chciała, ale ona wyraźnie za mną nie przepada. Zostałam odrzucona.
Znalazłam sobie taki plan – 10 km w 45 min. Moja życiówka na dychę to 46:24 tak więc urwanie tej minuty po odpowiednim przygotowaniu nie wydawało mi się jakimś science fiction. A jednak.
Oj, trudny to romans będzie z tą szybkością. Dam jej jeszcze szansę, ale ciemno to widzę.