Dziękuję Ci Biegu w Iwoniczu, że pokazałeś mi miejsce w szeregu. Że dzięki Tobie poznałam co to jest prawdziwy podbieg oraz zbieg na złamanie karku. Uświadomiłeś mi, że biegi górskie to całkiem inna dyscyplina sportu i że… całkiem mi się to podoba :) Pod warunkiem jednak, że się Bo przygotuje nieco wcześniej. Tak na żywca to jednak hardcore jest zbyt duży. I Bo zapamięta sobie tę naukę na długo.
Od początku jednak. W sobotę wraz z grupą zaprzyjaźnionych biegaczy (z których tylko jeden to prawdziwy góral) wybraliśmy się na (uwaga!) Mistrzostwa Polski w Biegach Górskich Stylem Anglosaskim do Iwonicza Zdroju. Miał to być taki rekonesans i spróbowanie sił w czymś innym niż asfalt. I był. Ale jak zobaczyłam podbieg na górę (która nomem omen zwie się Przedziwna) stwierdziłam, że chyba mi totalnie odbiło i całkowitym szajbusem jestem skoro się tu znalazłam. Bo to był podbieg prawie że pionowy. Jak bum cykcyk!
Najpierw startowali panowie, którzy mieli zrobić 4 pętelki, potem panie biegające tylko 3 okrążenia. Na początku trochę buńczucznie się dziwiłam – co to? jakieś fory nam dają, że niby my gorsze od facetów i nie damy rady pobiec 4 razy? W połowie pierwszego kółeczka dziękowałam jednak tej mądrej istocie, która zadecydowała aby były to 3 kółka. Oj dziękowałam.
Pierwszy podbieg był w moim wykonaniu podbiegiem mniej więcej do 2/3 wysokości. Czyli całkiem nieźle. Raz i dwa, raz i dwa, bez szarpania, jest ciężko, coraz ciężej ale muszę dać radę – myślałam. Ten podbieg to był naprawdę dłuuugi – chyba kilometr miał – wreszcie się jednak skończył. Poprawa czapeczki, uśmiech do obiektywu, pierwszy międzyczas i zaczął się zbieg. Nie lubię tego, bo generalnie nie przepadam za prędkością i poczuciem, że tracę kontrolę nad sobą (na snowboardzie też tak mam niestety). Po kamyczkach jakoś poszło, ale potem była tzw. nawierzchnia miękka i zaczęło być ciekawie. Chłopcy już wcześniej nieźle to rozdeptali, więc bajorów była cała masa, błoto po kostki, mokre liście i loteria gdzie postawić nogę (niezłe ćwiczenie podejmowania decyzji w mikrosekundach). Krzaczorów się łapałam, taśmy odznaczającej trasę (hehe, dzisiaj to śmieszne, że w niej szukałam oparcia, ale wczoraj nie było to takie radosne), leżących i luźnych gałęzi też. Wszystkiego się łapałam co pomoże mi zbiec, a nie zjechać na dupsku z tej góry Przedziwnej. I nie wyrżnąć orła. Potem było kilka metrów po asfalcie, zakręt, przybijanie piątek znajomym i następne takie same dwie pętelki. Prawie takie same – bo podbieg nie był już podbiegiem, ale podejściem (na szczęście w wykonaniu większości zawodników – amatorów, nie tylko mnie). Podpatrzyłam, że pod takie górzyska to wchodzić trzeba trzymając dłonie na kolanach (swoich). Wygląda to mega śmiesznie, ale jest faktycznie szybciej. I choć dłonie same chcą lądować na udach – to nie, one mają być na kolanach i już.
Nie da się biegu górskiego porównać z truchtaniem po płaskim. Całkiem inna technika, umiejętność szybkiego wchodzenia pod strome zbocza, odblokowanie bariery strachu przy zbiegach (nie hamować!), cały czas napięta uwaga oraz wysoka intensywność w stosunkowo krótkim czasie (średnie tętno 185, a miejscami powyżej 200). Aby po górkach biegać, trzeba też po górkach trenować. Co też niniejszym obiecuję czynić.Bieg o parametrach 7 km, przewyższenie + 420 m – 390 m ukończyłam z czasem 47,50. W drugiej połowie kobiecej stawki, ale odliczając zawodowe zawodniczki to prawie że w czołówce :) Prawie.
A dziś, po wcześniejszym 10-kilometrowym rozbieganiu, z hordą dzieciaków w ramach akcji „Polska biega” przebiegłam 2 km. Byłam najwyższa :)
To całkiem miły weekend był. A jeszcze się nie skończył.