Dlaczego lubię krosy? Bo podczas krosowego biegania nie jest nudno. Poza tym… nie jest nudno. Nooo, i nudno nie jest. Nie żeby podczas zwykłego człapania po asfalcie był jakiś wielki zieeew, ale na krosie jest ciekawiej. Tu spadek, tam podbieg, zawijas i zakręt, tu się człowiek poślizgnie, tam potknie o wystający konar. Ludzi brak, ptaszki ćwierkają, sarenkę dostrzec można i wiewióra. No i uważnym trzeba być – nie ma miejsca na zamyślanie się, filozofowanie i roztrząsanie sensu własnego życia. Obowiązkowo bez muzy.
Zauważyłam też, że po krosach kolana jakby mniej bolą. I takie miłe styranie po godzinnym biegu po leśnych ścieżkach…
Poza tym podczas biegania krosa czuję taką – żeby nie popaść w przesadną egzaltację – taką wolność jednak czuję. Taką zwierzęcą, żywiołową wolność! I radość! (Serio tak czuję, naprawdę). A jeszcze jak się ubłocę po kolana to już jest prawdziwa pełnia szczęścia.
Dlatego lubię krosy.
Oczywiście krosuję na razie rekreacyjnie, ale nie wykluczam, że za jakiś czas spróbuję też krosa aktywnego (tj. biegu po zróżnicowanej nawierzchni z narastającą prędkością, na całego). Ale na razie – jako rzecze mistrz Skarżyński – kros pasywny. Raz w tygodniu po 60-80 min. Lubię to. Polecam.
(cross, cros, kross, kross – jak to właściwie pisać?)