Było już bieganie nocą, w lesie i po okolicznych działkach. Teraz przyszła kolej na góry. I to nie byle jakie bo prawdziwe Alpy i bieganie na wysokości prawie 2000 m. n. p. m. we włoskim Livigno. Niektórzy twierdzili, że pomyliły mi się wyjazdy (byłam na szkoleniu snowboardowym), ale dla mnie jedno nie wyklucza drugiego. Bo kocham i snowboard i bieganie.
I tak mimo zjazdowego zmęczenia zaliczyłam trzy 10-kilometrowe przebieżki w tzw. dolinie Picolo Tibet.
Nie powiem, że było łatwo. Pierwszy bieg – który ambitnie chciałam zrobić pod górę – myślałam, że skończy się zawałem i że serce wyskoczy mi z piersi. Kilka godzin jeżdżenia na stoku, wysokość i brak tlenu naprawdę dały o sobie znać. Ale byłam twarda i ogarnęłam sprawę ;) Trudno mi jednak wyobrazić sobie prawdziwe górskie ściganie w podobnych warunkach. Heroes!
Kolejne biegi były już lepsze. Oraz ciekawsze gdyż spadł śnieg i wiosenna aura (tak tak przywitały nas zielone stoki) oraz temperatura przeobraziły się w prawdziwą zimową i alpejską scenerię.
1 trening – grudniowa wiosna w Livigno |
2 trening – zima mówi „dzień dobry” |
3 trening – więc tak biega się po śniegu … bez nartek ;) |