Nie jest z tych cudownych… Że ważąc 100 kg, mając nadciśnienie i czterdziestkę na karku nagle chciałam coś ze sobą zrobić i zaczęłam biegać. Ba, nie rzucił mnie nawet chłopak, ani nie straciłam pracy. Z moim bieganiem było całkiem zwyczajnie. No może prawie całkiem ;)
Od jakiegoś czasu podobało mi się z zewnątrz to całe bieganie. Słuchałam Trójki i pytałam siebie, że może warto zajrzeć w sobotę na ten stadion? Ale oczywiście zawsze zostawałam w łóżku. W końcu (co zgodne jest z prawdą) ruchu miałam raczej pod dostatkiem wiec po co sobie dokładać zmartwień? W środku oczywiście gdzieś tam marzyłam o maratonie – ale było to raczej w kategorii pt. „lot na księżyc”, niż coś co faktycznie może się kiedyś wydarzyć.
Fitness (jestem instruktorką i wciąż prowadzę zajęcia w klubie dwa razy w tygodniu), pływanie, zimą snowboard, a latem rower i dużo łażenia. Nie jestem typem, który lubi siedzieć w miejscu i odpoczywa drzemiąc w hamaku. Ale biegania nie było. By się zarazić potrzebowałam specjalnego impulsu.
Pierwszym była fotka Anety z Facebooka dokumentująca najpierw ukończony półmaraton a potem maraton. Drugim i decydującym wspólne z Anetą bieganie nad brzegiem angielskiego morza (lipiec 2011). Wtedy uwierzyłam, że biegać mogę zacząć również ja. Postanowiłam, że za rok (lub wcześniej) w Brighton pobiegniemy wspólnie.
I tak – mam nadzieję – pierwszy swój półmaraton pobiegnę właśnie na Wyspach. 19 lutego 2012 r. – Brighton Halfmarathon. A potem, jak się uda, królewski dystans, ale już w Polsce.
I tak naprawdę, dopiero wtedy będę mogła opowiedzieć „moją historię”.
PS. Kupiłam sobie rajtki (obcisłe getry z odblaskami) do biegania. I teraz już wyglądam jak rasowy, biegający pajac ;)
AKTUALIZACJA: Prawdopodobnie w Brighton pobiegnę nie w połówce ale w całym maratonie!!! 15 kwietnia 2012, Ag. zwolniła miejsce bo przygotowuje się do triathlonu i to miejsce po prostu czeka na mnie. I się doczeka. Umieram z radości.