Mstów Triathlon 1/4 IM – zdziwieniom nie było końca

Jest takie powiedzenie „trenuj w ciszy, niech efekty zrobią hałas”. I ono totalnie mnie nie dotyczy XD Bo ja ani nie trenuję po cichu, ani te efekty nie robią jakiegoś spektakularnego wow. Jasne, mega się cieszę, że wygrałam Mstów Triathlon na dystansie 1/4 IM, dałam z siebie naprawdę wiele, jeśli nie wszystko, co obecnie mam i potrafię, ale nie oszukujmy się… Rezultat 2:27, nawet uwzględniając niełatwą trasę kolarską czy długi i pod górę dobieg do strefy, wybitny nie jest, i na każdych innych zawodach byłabym na drugiej lub trzeciej stronie wyników.

Ale i tak nie zamierzam rezygnować z mojej obecnej (najlepszej!) filozofii sportowej, nie tęsknię za zerojedynkowością i fokusem na celu przesłaniającym wszystko inne. Zdecydowanie lepiej odnajduję się teraz nie w haśle „nie ma nie mogę”, ale w „mogę bo chcę”. Bo mogę. I zajebiście chcę.

Nie będę już przynudzać, bo ileż można, o tym jak trudno mi się teraz trenuje i wkręca na wyższe obroty. Jak wiele mam wątpliwości, pytań i strachów. Napiszę jedynie (góra nie czyta), że powoli jest jakby lepiej, nie czuję się już taka słaba jak miesiąc temu, siły wracają, a wraz z nimi wiara, lepsze samopoczucie i optymizm. Będzie dobrze!

Fot. Grzegorz Misiak

Mstów Triathlon – zawody pośrodku niczego. Serio mówię! Kopalnia piasku, gdzie trzeba było stworzyć zupełnie od zera całą „triathlonową infrastrukturę”. Czyli idealne wyzwanie dla organizatorów (tj. Triathlon Training Center), którzy swoją pasją i zaangażowaniem mogliby obdarzyć całe SE i jeszcze by zostało. Pomiędzy hałdami piasku i koparkami powstało więc małe miasteczko, długa jak ta relacja (i ciasna jak moja pianka) strefa zmian, parkingi, namioty wystawców, zielone dywany, ogród tojków, namiot didżeja z energetyzującą muzą, fotografowie, sędziowe, konfenasjer, dron oraz mnóstwo uśmiechniętych i pomocnych wolontariuszy. No i my – zawodnicy.

Swim

Pływaliśmy w niewielkim przykopalnianym zbiorniku, na dystansie ćwiartki dwa okrążenia. Start z brzegu, więc już tutaj należało się dobrze ustawić oraz dzielnie znosić jakże zapomniane przy rolling startach pralkowe kuksańce, kopniaki i strzały. No i się ustawiłam! Tuż za plecami Tomasza Marcinka – to się nazywa odwaga, bezczelność i buta! Że mnie nikt nie przegonił, dziwię się. Starałam się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z ewentualnymi oponentami, stać wyprostowana, w lekkim rozkroku, poklepywać motywacyjnie po udach, kręcić biodrami, poprawiać oksy – już trochę lat się na tych prosów napatrzyłam i wiem, jak stwarzać odpowiednie pozory. Że oto właściwa osoba stoi w odpowiednim miejscu.

Fot. Grzegorz Misiak

Oj, była lekka pralka na początku, kilka osób po mnie przepłynęło, po kilku przepłynęłam ja, wymieniliśmy się szturchańcami i ciosami, by wreszcie wypłynąć na szeroki przestwór oceanu… Mocne było to pływanie, spawałam ile sił w Bożence! Aż mi się ciepło zrobiło na całej długości pianki, więc wyobraźcie sobie!

Fot. Grzegorz Misiak

Łapałam się nóg, niektóre odpuszczałam bo były za wolne, inne zwalniałam bo jednak ciut za szybkie, po czym jednak zbierałam się w sobie i ha! – udawało się dopłynąć i znowu złapać kontakt! Brawo Bo! Uważność przy bojce, bo tam zawsze ciaśniej czytaj: większy wybór bąbelków i tylko kwestia podjęcia właściwej decyzji za kim tym razem. Wszystkich, którym się wydaje, że takie nudne to pływanie, że rączka za rączką i oddech, a potem nóżką, i że generalnie nie dzieje się tam wiele, i człowiek to odpoczywa (lub jak to mawia moja aplikacja do ogarniania kalorii „unosi się na wodzie”) wyprowadzam z błędu! Eksplozja działań, wysokiego tętna, kombinowania, strategicznego myślenia i naginania do przodu. Tak się pływa w triathlonie!

Nie byłam specjalnie zachwycona czasem na zegarku, który ujrzałam po wyjściu z wody: 16:02 (potem był długi i pod górę dobieg do strefy). Nikt mi nie mówił która jestem, zatem pewnie w ogonie – ech, trener Piotrek od pływania, z którym przyjechałam do Mstowa, i który właśnie walczył o pudło na 1/8 IM, jeszcze się wkurzy i mnie nie weźmie z powrotem do Krakowa zaczęłam się obawiać. Po czym jednak stwierdziłam, że robię swoje, gnam za czołówką, a martwieniem to zajmę się później, najwyżej wrócę do domu na rowerze. No i co się okazało? Ano, że powodów do zmartwień nie ma – dystans był dłuższy, a ja wyszłam z wody trzynasta! Ani się człowiek obejrzał, a tu pływanie stało się jego najmocniejszą dyscypliną! Takie czary tylko z ekipą TriWise!

Bike

Wsiadając na rower podczas zawodów to ja z reguły jestem pewna swego, wierzę, że potrafię cisnąć i że to jest ten etap, na którym mogę odrobić lub nawet zyskać. Że to mój etap i mój czas. W Mstowie też tak wierzyłam… Hahaha. Czy wszyscy dobrze się bawią? Czyż nie jestem idealną kandydatką do mema: oczekiwania vs rzeczywistość? O ile jeszcze podjazdy wstydu mi wielkiego nie przynoszą, tak jednak cała reszta… Szkoda gadać. Nie było depnięcia. Nie było powera. Nie miałam siły zebrać się, by zbliżyć na regulaminowy odstęp do innych zawodników, cały czas widziałam tylko te cholerne, oddalające się plecy. I jeszcze ta myśl, że pewnie dziewczyny z przodu cisną i odjeżdżają mi, że zamiast nadrabiać i doganiać, ja jeszcze tracę…

Fot. Grzegorz Misiak

Na 45,5 km było 280 m przewyższenia, czyli nie za wiele… Ale nie była to łatwa trasa. Cztery pętle jeżdżone w kółko (bez mijanek), sporo zakrętów, kiepski asfalt na ok. 3-4 km na pętli, drewniany mostek, oraz sztywny ok. 300-400 metrowy podjazd, który pokonywaliśmy 4 razy. Zrobiłam tyle, ile w ramach treningu pod hopowatą trasę IM Finland, mogłam robić – mało hamowania, jazda na twardo i na blacie, dokręcanie na prostych w dół, trzymanie podjazdów do końca, chowanie się przed wiatrem, zjedzone żele z bidonu… Nawet 3 korony zebrałam! Ale jednak mocy zabrakło. To nie był „mój” rower. Trasę pokonałam ze średnią prędkością 34,9 km/h, na mocy średniej: 192w i NP 205w oraz kadencji 72. I ze świadomością, że pewnie utraciłam kontakt z czołówką.

Run

Jakież było moje zdziwienie, gdy przy zjeździe do T2 usłyszałam, że „oto jest i pierwsza kobieta”. Rozejrzałam się, upewniłam gestem i wyszło na to, że kurczę o mnie mowa! I że chyba jednak jestem pierwsza. Nie powiem, że skrzydeł mi ta wiadomość nie dodała. To teraz Run Bo! Uciekaj! W sumie nie raz już pokazałaś, że to akurat potrafisz, dlaczego miałoby nie być tak teraz? No i zaczęłam, jeszcze nawet nie wiedząc przed kim, uciekać. I jakież znowu było moje kolejne zdziwienie, gdy okazało się, że biegnie mi się lekko, dynamicznie i jak na mnie dość szybko? Prawie jak za dawnych dobrych lat! Prosta sylwetka, dziarski krok, uśmiech, interakcja z kibicami – i to nie tylko na pierwszych 500 metrach! Wręcz przeciwnie, z każdym kilometrem rozkręcałam się i coraz bardziej poddawałam się temu flow.

Fot. Grzegorz Misiak

Na agrafce zobaczyłam następną dziewczynę: Karolinę (pozdrawiam!) i na podstawie moich karkołomnych obliczeń uwzględniających dzielącą nas odległość, tempo, szerokość mojego uśmiechu, liczbę wylanych na siebie litrów wody oraz wybijającą poza skalę motywację, stwierdziłam, że to może się udać! Tak, to musi się udać! I biegłam, bez wybitnej spinki i kontrolowania tempa, ale z poczuciem, że idzie dobrze, że mam siły (!) i że jestem hihi mocna. Wyprzedzałam, polewałam się wodą, przybijałam piątki i po prostu cieszyłam się tym wyścigiem.

Fot. Grzegorz Misiak

Tyle osób mnie wspierało! Zarówno kibiców, jak i zawodników, dziękuję! To była dodatkowa porcja energii i legalnego turbodopingu. Nawet żela nie musiałam jeść. Tempo utrzymywało się w okolicach 4:35-40, co wprawiało mnie w, trzecie już podczas tych zawodów, zdziwienie. Tak „szybko” nie biegałam od ponad półtora miesiąca! Oczywiście tempo spadało na odcinku w lesie – piach, szyszki, nierówne ścieżki i lekkie podbiegi robiły swoje, ale potem na asfalcie znów wracałam do właściwego rytmu.

10,5 km pokonałam w średnim tempie 4:40 min/km. Nie jest to jeszcze wymarzone bieganie, ale nie jest to też ta słabość i bezradność, która była w Gdańsku oraz zawziętość i walka o trzymanie każdej sekundy, czego doświadczyłam w Suszu. Coś drgnęło, idzie ku dobremu. Wreszcie! Wróciła wiara i nadzieja.

Fot. Grzegorz Misiak

No i jak tak patrzę na te wyniki – kolejne zdziwko – to byłam najlepsza w każdej dyscyplinie, nawet strefy zmian wyszły nieźle, co już zakrawa nie tyle na zaskoczenie, a normalnie skandal sezonu. Więc patrząc z szerszej perspektywy, przymykając nieco oko na ten rower (pracujemy dalej), uwzględniając fakt, że jestem w trakcie przygotowań pod IM, daję sobie za tę ćwiartkę dobry plus. A biorąc pod uwagę świetną atmosferę, pierwsze miejsce na pudle i wygraną hopsa pieniężną, a przede wszystkim fantastycznych ludzi i fajowo spędzoną niedzielę – ocena bardzo dobry jest tutaj jak najbardziej uzasadniona. Siadaj Bo, piątka – jak będzie dalej ci tak szło, to może będzie też piątka na koniec sezonu.

Dziękuję Mstów Triathlon za zaproszenie. Do zobaczenia – mam nadzieję – za rok!

Przede mną teraz kilkanaście dni ostrej tyrki w ramach BPS przed IM. Trenerze Kubo – jestem gotowa, rzekłabym nawet, że nie mogę się doczekać! Trzymajcie kciuki za zdrowie (wszystkiego innego mam aż w nadmiarze).

Dziewczyny! Nieustannie przypominam i z całego serca zapraszam na Damskie triathlonowe zakończenie wakacji w przepięknych Pluskach na Mazurach.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.