Moje Mistrzostwa Świata IRONMAN

Jak napisać relację z wyścigu, który jest czymś więcej niż tylko wyścigiem. Jak opisać radość, wzruszenie, dumę, emocje, ból czy smak zimnej koli na rowerze. Albo ten chłodny ręcznik położony na rozgrzanym karku w Energy Lab. Ciągnące się w nieskończoność podbiegi na autostradzie, niesamowitych wolontariuszy. Fale, wiatr, żółwie, delfiny, upał. Ciemność na ostatnich kilometrach. No będzie ciężko ubrać to w słowa.

Ale spróbuję.

Fot. Ironman

Udział w Mistrzostwach Świata Ironman na Hawajach to marzenie większości triathlonistów ścigających się na długim dystansie. Taki Święty Graal. Cel definiujący życie niektórych w 100% oraz określający ich podejście do sportu. Marzenie również moje, choć na pewno nie miałam aż tak wielkiego fisia na tym punkcie i gotowa byłam po prostu cierpliwie robić swoje, trenować, czekać – wiedziałam, że w końcu je osiągnę. Za rok, za dwa, za trzy. Izi. A tymczasem dostałam tym marzeniem jak obuchem prosto w twarz (slota wywalczyłam niecałe 2 miesiące wcześniej) i trzeba było, trochę z przerażeniem, trochę na spontanie, a przede wszystkim z radością stawić mu czoła.

Fot. Fabisz

Stać ramię w ramię z najlepszymi sportowcami z kraju i ze świata. Ubrać czerwoną koszulkę z orłem na piersi i maszerować w paradzie narodów. Startować na tej legendarnej, znanej jedynie z telewizyjnych relacji trasie, która zawsze wydawała się być piekłem. I troszkę była. Brać udział w Mistrzostwach Świata. Na Hawajach.

Traktowałam te zawody zupełnie inaczej niż poprzednie starty w sezonie. Po pierwsze, wiedziałam, że nie jestem w formie nawet zbliżonej do tej w Kalmar, nie wywierałam więc na siebie presji i nie stawiałam żadnych oczekiwań (no dobra, prócz sub 12) wynikowych. A po drugie ten start miał być dla mnie przede wszystkim przygodą i niezapomnianym przeżyciem. Nagrodą. Może to niezbyt sportowe podejście, że nie spinałam się, nie naginałam, nie chciałam za wszelką cenę, najlepiej, najszybciej i w opór. Może. Ale właśnie dzięki tej decyzji i takiemu podejściu, mam teraz w głowie same pozytywne emocje i wrażenia. Których nie zamieniłabym na nic innego.

Na miejscu (przybyliśmy na Big Island 11 dni przed zawodami) cieszyłam się, chłonęłam atmosferę, z rozdziawioną gębą łaziłam po expo i zwiedzałam inne triathlonowe atrakcje. Troszkę trenowałam (no bez przesady z tym luzem), ale raczej w formie rozruchu, aklimatyzacji i rekonesansu trasy. Obserwowałam fale i niesamowite zachody słońca. Bywało, że po prostu zapominałam, że przede mną szalenie trudnych kilkanaście godzin wyścigu, podczas których wydarzyć się może wszystko. Mdłości od fal i słonej, ciepłej wody. Defekt czy dzwon na rowerze. Bomba na biegu, kontuzja, przegrzanie. Tych rzeczy absolutnie nie lekceważyłam i wiedziałam, że muszę być skoncentrowana, by nie popełnić głupich błędów – wierzyłam jednak, że moje spokojne podejście do zawodów (im mniej napinki, tym wyjdą lepsze zawody – powiedział trener Kuba) oraz sprawdzone w Kalmar pozytywne myślenie, sprawią, że metę przekroczę w zdrowiu i przede wszystkim z uśmiechem na twarzy.

Z moją wolontariuszką, niestety mistrz drugiego planu kradnie szoł

Impreza zorganizowana z wielkim rozmachem. Miasteczko Kailua-Kona na 10 dni zamienia się w wioskę olimpijską, z tą różnicą, że na tych igrzyskach rozgrywana jest tylko jedna dyscyplina – triathlon, a dokładniej Mistrzostwa Świata na dystansie IRONMAN. Biuro zawodów, kilka M-shopów, expo, stoiska firm rozstawione w centrum wzdłuż całej Alii Drive. Tysiące, a dokładnie 5 tysięcy wolontariuszy. Wstawiając rower do strefy najpierw przechodzi się obok stoisk firm kolarskich, które widząc swoją markę od razu wręczają człowiekowi prezent (dostałam, a w zasadzie Czesław dostał okolicznościowy ręcznik Cervelo oraz czapę od Shimano), potem spiker czyta i wita każdego zawodnika, następnie oznaczane są rowery naklejką M-dot (dziś podwaja ona wartość roweru), a potem dostaje się własnego wolontariusza, który prowadzi oszołomionego tym wszystkim człowieka na właściwe miejsce, zwiedza z nim strefę i wszystko cierpliwie tłumaczy.

Fot. Ironman
I nastał poranek 13-go października 2018 r.

Niby luzik. Niby bez presji i napinki, no ale poryczeć się rano przed startem to trochę musiałam. Nie ogarniam czemu, nie ogarniam jak. Po prostu za dużo było jednak emocji. Również tych złych, niepotrzebnych. Np. takich, gdy nichu nie potrafiłam dopompować kół w strefie, za bardzo trzęsły mi się ręce i uciekał wentyl, a jeszcze wszystko po ciemku. Na szczęście pomogli kochani wolontariusze. Albo gdy skapiłam, że nie mam tatuażu z numerem startowym, podczas gdy wszyscy już i owszem mieli, a ja nawet nie wiedziałam gdzie dają i oczywiście dokładnie nie tam, gdzie pobiegłam. Lub gdy zamotałyśmy się z Anią Lechowicz (tak, tą Anią!) i zamiast prosto na linię startu, udałyśmy się w tłum kibiców, z których wycofać się już nie bardzo było jak. Spośród wielu rzeczy, które mam jeszcze do dopracowania w zakresie IM, to zdecydowanie bardziej panować muszę nad przedstartowymi emocjami i roztrzepaniem. Gdyby nie Kris, to pewnie do tej pory szukałabym wejścia do strefy.

Fot. Donald Miralle

Na Hawajach start odbywa się z wody, jakieś 300 metrów od brzegu, więc jest czas i miejsce, by nawet się rozpływać trochę i przypomnieć jak bardzo ta woda słona jest i ciepła. Bardzo słona i bardzo ciepła. O ile słoność może być sporym problemem w przypadku napicia się czy skaleczenia, poza tym jednak dość fajnie zapewnia wyporność i pozycjonuje człowieka w wodzie. Tak temperatura, może i przyjemna na początku (27 st.), potem już nie bardzo sprzyja szybkiemu pływaniu, oczywiście bez pianki. Do tego fale, które potrafią mocno zakłócić kurs jazdy i udowodnić człowiekowi, że on jednak za bardzo nie umie w to pływanie.

Czyli podsumowując. Jedyne takie pływanie! A jak się uda to jeszcze z delfinami nieopodal, żółwiami morskimi (zakaz głaskania), kolorowymi ławicami ryb i niesamowicie malowniczym dnem. Jest trudniej niż zazwyczaj, ale weź tu człowieku narzekaj na możliwość pływania w takiej scenerii.

Fot. Ironman

Na wyścigu oczywiście niespecjalnie jest czas i ochota na podziwianie widoków, ale bardzo dobra przejrzystość wody na pewno sprzyja szukaniu, a następnie trzymaniu bąbelków, czym też właśnie ponad godzinę skrupulatnie się zajmowałam :)

Panowie startowali o 7.05, dziewczyny (w liczbie ok. 600 osób), kwadrans później. Fajne jest to pływanie z kobietami. Nie ma brutalności, nie mylić z walecznością, dość spokojnie rozciąga się cała stawka. Lekceważąc wszelkie rady, że lepiej z prawej się ustawić lub z lewej, bo pralka, bo młyn, bo okularki stracę, lub fale będą, ustawiłam się w samym środku oka cyklonu. I bardzo dobrze się ustawiłam. Bąbelków było pod dostatkiem, nic tylko wybierać i potem – bagatela – po prostu je utrzymać.

Dobrze mi się płynęło. Mocno, starając się jak najdłużej trzymać szybkie bąble, bez nieprzyjemnych przygód w stylu kopniaków czy kuksańców. Starałam się zgrywać z falami oddechowo i ruchowo, co muszę przyznać czasem nawet mi wychodziło, a czasem hehe totalnie nie – dużo frajdy miałam z tego pływania. Trasa prosta, do statku, za którym następowała nawijka i potem dzida z powrotem do domu. Za statkiem zerknęłam na zegarek i ujrzałam 35 minut. Borze, ale gnam! Bo, nie spierdol tego i teraz rura do brzegu, będzie tak cudownie jak ogarniesz to wszystko w okolicach godziny dziesięć!

No i tyle było z tej cudowności. Starałam się. Naginałam. Nawet nogami coś tam machałam, ale niestety fale zaczęły już konkretnie rozdawać karty i nie za wiele miałam tu do powiedzenia. Płynę do przodu, mam bąbelki, po czym po 20 sekundach okazuje się, że i owszem, może i dobrze popłynęłam tych kilkanaście metrów. Ale niestety w bok. Wdarła się (niepotrzebna) nerwowość, szarpanie, szukanie i kombinowanie. A brzeg zamiast przybliżać, to jakby się oddalał. Coraz bardziej czułam otarcia na ciele od stroju. Solone słoną wodą, auć. Co chwila napływałyśmy też na panów z poprzedniej fali, co dodatkowo wybijało z rytmu. Oj, nie popisałam się na tej drugiej połowie trasy. Z wody wyszłam z czasem 1:15 (i tak o minutę lepszym niż na oficjalnym treningu tydzień wcześniej) – niby zadowolona, ale jednak też świadoma, że było tak blisko do lepszego wyniku. A potem okazało się, że machnęłam 4000 m, więc w sumie wszystko jasne.

Absolutnie się jednak tym wynikiem nie zraziłam. Uśmiech do jednego wolontariusza, uśmiech do drugiego. Lecimy dalej z tym marzeniem! A dokładniej to lecimy pod prysznic. Oj, stałabym pod tym zimnym szlauchem i stała. To było takie przyjemne! Umyłam z soli dokładnie twarz i kark, kilka kropli na ciało i biegiem do namiotu, gdzie już mam w ręku worek i rzeczy potrzebne do przebrania. Wolontariusze pomagają nam jak nakręceni. Wycierają, smarują kremem, podają wodę i kierują człowiekiem gdzie teraz, bo w takim amoku i w tych emocjach to można niechcąco znowu wejść do wody. Podbiegam wreszcie do stojaka, zakładam kask (warkoczyk, dziurka od pokrętła, niesforne kosmyki za ucho, zapięcie), biorę Czesława pod ramię, a jakiś pan do mnie z kamerą i o coś tam pyta po ichniemu. Człowieku, ja tu ajronmena mam! Odpowiedziałam tylko, że yes yes, łonderful i dalej pognałam na kreskę.

Z Czesławem wśród law

Wpinam się, moszczę na siodełku i wraz z tłumem innych triathlonistów i triathlonistek wyruszam w 180-kilometrową podróż. Pierwsze 10 km po mieście, jest ciasno, jest wąsko, jest zakaz wyprzedzania, więc grzecznie jadę swoje i czekam na autostradę. A wszyscy mnie mijają, choć przecież nie można. A potem zwalniają na podjeździe, no luuuudzie!!! Na dodatek – pierwszy raz tak mam na tym etapie zawodów – strasznie chce mi się jeść! A jak ja jestem głodna, to bez kija lepiej nie podchodzić. Wkurzona więc na to wyprzedzanie i głodna, marzę już tylko o mojej bułce z żółtym serem oraz o autostradzie. Ale zanim wyjedziemy na Queen Ka’ahumanu Highway, czeka nas jeszcze dość sztywny podjazd na Palani Road, przed którym zrzucam z blatu – co będę się męczyć, jest on naprawdę ostry. Dżiz, co tam się działo na tej górce! A przecież Mistrzostwa Świata, więc niby wszyscy umią! Zygzakiem, z pogubionymi bidonami, w miejscu, na blacie, przepychają ludzie te swoje wypasione triathlonowe maszyny jak hydraulik zatkaną rurę. A ja pyk pyk na miękko i macham do Krisa zadowolona, bo wreszcie go ujrzałam.

Wreszcie jest i ona: Queen Ka’ahumanu Highway. Noo, to teraz zacznie się jazda pomyślałam i jedzonko ofkors, bo chyba nawet zaczęło mi już burczeć w brzuchu od tego wszystkiego.

Ani się jednak zaczęła jazda, ani jedzonko. Bułka bowiem przemokła od mokrej kieszonki i nie nadawała się do jedzenia (na szczęście miałam jeszcze dwie) (jesteśmy uratowani). A do swojego kręcenia po prostu nie mogłam się totalnie zalogować! Niby jechałam, niby waty (z założenia niższe niż w Kalmar) się zgadzały, niby wyprzedzałam. Ale to nie było to! Męczyłam się. Szarpałam. Nie było w tym specjalnej przyjemności (a na IM rowerek przecież przyjemny), nie było frajdy. No trudno, pomyślałam, jakoś trzeba będzie to przejechać, trochę na siłę, ale na pewno muszę robić to, na co mam wpływ i co może decydować o dalszych losach wyścigu. Czyli dbać o jedzenie, picie i schładzanie organizmu. Zaprogramowana na to już jestem strasznie. Żeby nie powiedzieć zafiskowana. Brzęczyk w garminie na karmienie żelami z bidonu co 20 minut. Na każdym punkcie odżywczym uzupełnianie zapasu izo (wypijałam średnio 0,75 l na 40 minut) i butla wody na wylanie na siebie. Co godzinę jakaś przekąska do gryzienia. Oraz pozytywne myślenie pozytywne myślenie pozytywne myślenie.

Fot. Ironman (to nie jest zdjęcie z zawodów bo samochody, ale to TA droga)

Bo! Jest dobrze, powtarzałam sobie tylko. Podziwiaj widoczki, zapamiętuj, ciesz się chwilą, chowaj głowę (oj, wiało), uważaj – przecież to jest właśnie ten czas! I podziwiałam, zapamiętywałam, cieszyłam się, chowałam i uważałam. I jakoś tak, bez zbytniej rewelacji prędkościowej, ale w dobrym samopoczuciu, zlatywały mi te kilometry. Trochę jak na długim rozjeździe nie zawodach, no ale co zrobisz jak nic nie zrobisz. Gdzie się dało to dokręcałam z górki, na podjazdach czasem prostowałam ciało, by przewietrzyć płuca. I tylko ten warkoczyk wkurzał, bo zamiast grzecznie na plecach leżeć i nie stwarzać niepotrzebnych oporów, to raz na jedną raz na drugą stronę szyi mi spadał. I jak się potem okazało, porządnie mnie tym samym porysował. Do krwi.

Warunki atmosferyczne? No grzało (choć były też fragmenty, że słońce całkiem chowało się za chmury), ale jednak na rowerze upał nie był specjalnie odczuwalny. Tym bardziej trzeba było dbać o polewanie wodą, gdyż to uczucie chłodzenia wiatrem było bardzo złudne! Wiatr też oczywiście wiał, ale przyznam, że miałam na miejscu treningi kolarskie, na których dmuchało znacznie bardziej. Chyba nam się troszkę podczas tych zawodów – nomem omen – upiekło.

Fot. Ironman

Pociągi? Widziałam, najliczniejsze niestety wśród czołówki AG, zarówno kobiet i mężczyzn. Sędziowie jeździli, ale namioty kar były raczej puste. Szkoda, że na zawodach tej rangi dochodzi do wypaczania wyników, co choć w części mogłoby być zminimalizowane odważniejszym gwizdaniem. U nas było już bardzo spokojnie i w zasadzie wszyscy jechali uczciwie.

Fot. Donald Miralle

85-ty kilometr trasy. I nastał podjazd na Hawii. Oj, krążyły wcześniej legendy, że może tam być nieciekawie. Że koniecznie górska kaseta (a ja, myśląc, że na 11-25, na ups 11-23 jechałam), że ciężko pod górkę bo pod wiatr, i że niebezpiecznie z górki bo z wiatrem i łatwo stracić tam kontrolę nad pojazdem. Nie udało mi się wcześniej podjechać go rowerem, ale zwiedziliśmy ten fragment trasy z Bartkiem i Tomkiem z okien samochodu, więc mniej więcej wiedziałam co mnie czeka. I co się okazało? Ano, prócz pierwszej małej sztajfy, wjechałam go na blacie, a zjechałam w całości wyłożona na lemondce, co w moim przypadku jest naprawdę sporym sukcesem mentalnym :) Takie to Hawii straszne było.

Ale i tak najważniejsze, że wreszcie coś mi się odblokowało na tej górze i mogłam zacząć jechać swoje. Spora w tym zasługa Alicji, której próbowałam dotrzymać regulaminowego koła. Jej doświadczenie, brak strzelania, równe, acz mega wymagające tempo, pozwoliło mi wreszcie wskoczyć oczko wyżej i jechać tak jak lubię. Mocno, agresywnie i ambitnie. Byleby jej nie stracić z oczu. Wprawdzie pojawił się mniej więcej na 145 km trasy upierdliwy jak przeciekający bidon, 10-kilometrowy podjazd-niepodjazd, który niby jedziesz z górki, a tak naprawdę to pod. I który nigdy się nie kończy. Na szczęście raczył się wypłaszczyć i wtedy już nic nie zdołało przeszkodzić mi w kontynuowaniu tej fajowej podróży. Na dodatek odkryłam coca-colę na punktach. Co to było za zjawisko! Na izo już nie bardzo miałam smaka, woda wiadomo najsmaczniejszy wynalazek ludzkości, ale to dopiero zimna coca-cola przeniosła mnie w inny wymiar kolarskiego błogostanu. Przepyszne to było! Ostatnie 50 km to jeden z najprzyjemniejszych moich fragmentów rowerowych w życiu. Ależ się jechało! Fu-fu-fu! Cola w siebie, woda na siebie, i dalej fu-fu. Żałowałam, że tak późno zaskoczyło to wszystko, no ale w sumie lepiej późno niż wcale, nie? I ani się spostrzegłam, a już trzeba było zjeżdżać do bazy.

Fot. Donald Miralle

I dopiero wtedy, gdy troszkę zwolniłam, a potem stanęłam, by oddać rower, zorientowałam się, że chyba jest gorąco. O kurwa, ale tu jest gorąco! Parząca fala upału zalała mnie jak ocean początkującego surfera. Otuliła jak bijące od węgielków ciepło po wejściu do sauny. Co to będzie? Już nawet nie martwiłam się nogami, które jakoś sztywne, tylko właśnie przerażał mnie ten warun. I jak bardzo zmasakruje mnie on na biegu. Tymczasem w namiocie T2 znowu full service. Ubieranie, sznurowanie, poprawianie, smarowanie. Wolontariuszki (w namiotach byliśmy płciowo dopasowani) były niesamowite! A gdy któraś położyła mi na rozgrzanym karku zimny, lodowaty ręcznik, a potem jeszcze jeden, powiedziałam tylko: oł god, ju ar maj endżel.

Fot. Ironman

Ech, trzeba było jednak opuszczać ten przybytek rozkoszy – przede mną maraton, najtrudniejszy ze wszystkich dotychczasowych. Czy miałam jakiś plan na ten etap zawodów? Oprócz tego, że galołej, tj. bieg od punktu do punktu (ustawione były co ok. 1-1,5 mili) oraz marsz na punktach i na ostrych podbiegach, wiedziałam też, że będzie tutaj sporo rzeźbienia. Od Kalmar nie biegałam długich treningów, nie pozostawało nic innego jak wierzyć, że coś tam jeszcze we mnie siedzi z sierpniowych przygotowań i że odpowiednie rozłożenie sił pozwoli mi w miarę godnie przeżyć te ostatnie godziny wyścigu.

Jedyny taki maraton

Pierwszy kilometr biegnę nawet spoko. Niesie mnie rozpęd z roweru, niesie doping kibiców, niesie ambicja i adrenalina oraz słowa „dajesz Grażyna” od Krisa. Niestety nie trwało to długo, rzekłabym że nadspodziewanie krótko, potem nastąpiło nagłe wyłączenie prądu, a ja jeszcze do pierwszego punktu odżywczego nie dotarłam. WTF? Było mi mega gorąco, nie miałam czym oddychać ani siły biec, chciało mi się pić (nieprawdopodobne, że po tych hektolitrach izo, wody i coli wypitych na rowerze, ja jeszcze odczuwałam pragnienie), kręciło mi się w głowie. Musiałam się zatrzymać. Uspokoić ciało, przegadać głowę, złapać trochę tchu. Na szczęście złapałam też odrobinę cienia – cień to jednak zajebista sprawa, i jakoś doczłapałam do punktu odżywczego, gdzie zaczęłam się w miarę ogarniać. Schładzać twarz, pakować lód do stroju i do topu w okolice serca. Garść kostek pod czapeczkę z daszkiem i do tego kilka litrów zimnej wody na siebie. Oraz picie picie picie. I to był chyba jedyny taki porządny kryzys na tych zawodach. Kilka minut straciłam, ale mój organizm jakby nagle – pstryk – przestawił się na inne funkcjonowanie i zaczęłam już „normalnie” biec. Człowiek o kilogram lub dwa cięższy z takim lodowym balastem powpychanym gdzie tylko się da (kostki topniały nie dłużej niż 5-7 minut), na dodatek głośno grzechoczący, ale nie wyobrażam sobie biegu bez tego schładzania. Z kilometra na kilometr czułam się i biegłam coraz lepiej, a po wizycie w tojku to już naprawdę byłam jak młody buk! Normalnie fajny ten hawajski ajronmen!

Opowieści o tym, jak przez pierwszych 10-15 kilometrów, na Alii Drive, wśród tłumu kibiców i w niesamowitej aurze IM, wszyscy gnają jak opętani i oczywiście wyprzedzają człowieka jak furmankę, są prawdziwe. I o tym jak potem gasną na autostradzie oraz padają na Energy Lab, również. Z tymże tutaj waleczność ludzi, ich upór, niesamowita wewnętrzna siła aż bije na odległość. Nie widziałam sytuacji „pierdolę nie biegnę”, nie widziałam spacerujących i rozmawiających ze sobą ludzi na trasie, co zdarza się przecież na innych zawodach IM, nie było rezygnacji i odpuszczenia. Tutaj każdy walczył najlepiej jak potrafił, i nawet jak już człowiek sam nie miał siły i zaczynał wątpić, to w takim otoczeniu i w takim towarzystwie, po prostu nie można było się poddać.

Biegłam w stroju triathlonowym, bez przebierania się na bieg w luźniejszy outfit, jak preferują niektórzy zawodnicy. Przylegający do ciała, oblewany zimną wodą strój idealnie schładzał organizm, było też gdzie wrzucać lód, tak by nic nie uciekało nogawkami :) Towarzyszący mi zawsze na zawodach daszek zamieniłam na lekką białą czapeczkę, pod którą pakowałam lód – to też świetny patent. Z butami nic nie cudowałam, Energy Boosty mimo stosunkowo sporej amortyzacji (jaknoga musi) i wagi, bardzo dobrze sprawdziły się w tych warunkach (zobaczcie jak wybierałam buty, robiłam też za modelkę!). Dziurawienie podeszw, by lepiej spływała woda czy kupowanie na ostatnią chwilę butów na expo „bo wszyscy w nich biegają” nie przekonują mnie. Wolę swoje i sprawdzone.

Fot. Donald Miralle

Trasa biegowa, po opuszczeniu miasta, wiedzie autostradą, którą wcześniej jechaliśmy rowerami, a potem skręca w bok, do legendarnego Energy Lab. Tam zawijka, i z powrotem już na metę. Bieg po hopowatej autostradzie, gdy przed oczami masz niekończący się dywan kolorowych biegaczy, których sylwetki falują w gorącym powietrzu i kiedy myślisz, że już na pewno za tym podbiegiem będzie skręt do lotniska, a wcale go nie ma… I gdy z naprzeciwka biegną ci, przed którymi już tylko ostatnie 5-7 km do mety (pozdro Ewel!) to nie jest specjalnie człowiekowi lekko na duchu… Starałam się jednak nie kalkulować globalnie, że ile jeszcze i dlaczego tak daleko, tylko raczej skupiać na szczegółach oraz – zaskoczę tutaj wszystkich – myśleć pozytywnie! :) Ten krok, następny, i do punktu, że żel trzeba zjeść (łącznie wciągnęłam na biegu sześć sztuk, rekord!) oraz lód w stroju i czapce uzupełnić. Że jest kurwa dobrze Bo! Zapamiętuj, chłoń, tysiące innych sportowców marzy, by być na twoim miejscu. Do wolontariuszy się uśmiechaj i do innych też, to jest ten czas i to miejsce! I wcale nie jest przecież aż tak gorąco.

Fot. Ironman

I tak – zresztą zgodnie z planem – biegiem od punktu do punktu oraz marszem wzdłuż stolików, w dobrym samopoczuciu, bez bomb i kryzysów, przemieszczałam się do przodu mając w głowie cały czas trenerską radę: „Ironman na Hawajach zaczyna się od Energy Lab” czyli od ok. 26 km. Co takiego jest w tym fragmencie trasy, że brzmi jak przekleństwo? Oprócz tego, że przypada na czas, w którym prawdopodobieństwo wystąpienia ściany jest ogromne i gdy każdy już chyba biegnie na rezerwie. Jest to ok. 5-kilometrowy odcinek asfaltu w strefie przemysłowej tuż przy – niespodzianka – Natural Energy Laboratory of Hawaii Authority, utopiony w zastygłej lawie, z jednym podbiegiem, w którym powiedzieć, że gorące powietrze stoi, a nagrzany asfalt parzy, to jak nic nie powiedzieć. Tam się wszystko gotuje, a przy okazji przysmaża również zmęczonych triathlonistów.

Fot. Kohjiro Kinno

Do Energy Lab wbiegałam więc jak na wojnę! Nie pokona mnie tych kilka kilometrów, nie z takimi rzeczami już przecież walczyłam, nie z takimi zwyciężałam. I co? No było ciut ciężko, choć dla mnie i tak lżej, gdyż dotarłam tam później niż czołówka, już po najgorszej lampie. Generalnie to jest sposób na tego ajrona na Hawajach! Ciut dłużej w wodzie, bez pośpiechu na rowerze i oto na bieganiu ma już człowiek całkiem znośne warunki do ścigania :) Przebiegłam więc to Energy Lab, przeżyłam, a zimne ręczniczki w strefie Clifa (oj, przepyszne są to batony) położne na rozgrzanym karku, były jak długa wanna, w której można wyciągnąć nogi. Błogość poziom miliard.

Nie biegłam szybko tego maratonu, nie biegłam ładnie. Ale konsekwentnie i jednak cały czas z uśmiechem przesuwałam się do przodu i co ciekawe wyprzedzałam nawet innych (oprócz małych Azjatek, które bez wyjątku, jakby wszystkie miały silniczek w d.). Od ok. 32 km rozpoczął się na niebie seans kinowy pt. „Jedyne takie zachody słońca”, aż się dziwię, że mnie nie poszczykło w karku, bo non stop biegłam patrząc w prawo, niesamowita była ta projekcja! A potem zapadł zmrok…

Fot. Ironman

Już wcześniej wyliczyłam, że za dnia raczej trudno będzie dobiec mi na metę. Trochę tak dziwnie, inaczej niż zazwyczaj, bo jednak zawsze finiszowałam za jasności, z przodu… A tutaj w ogonie. Obawiałam się tego człapania po ciemku, bez czołówki i na dużym zmęczeniu.

I trzeba przyznać, że ta końcówka faktycznie była trochę odrealniona oraz zupełnie inna niż wszystkie. Wciąż bardzo gorąco, świecące odblaskowe obroże zawodników z naprzeciwka, którzy dopiero wybiegają na autostradę, zmęczeni, ale cały czas zaangażowani wolontariusze, oddechy, odbicia butów od asfaltu, grzechot kostek lodu i dźwięk wyrzucanych kubeczków, jakieś dochodzące nie wiadomo skąd głosy. I ta wdzierająca się wszędzie ciemność. W sumie to teraz nie dam głowy, czy ja to jeszcze biegłam na jawie czy już trochę we śnie.

Ostatnie dwa kilometry to mój wewnętrzny festiwal radości i spełnienia. Poczucie dumy i ulgi. Ból i zmęczenie, ale też euforia. Ogromna satysfakcja, jaką kurde potrafi dać człowiekowi chyba tylko 226 kilometrów w nogach. Interakcja z kibicami (brakowało mi was na autostradzie) i innymi zawodnikami. Trochę łez, choć chyba więcej wyszczerzonych zębów. Szczęście? Właśnie tak chciałam wbiec na metę moich (pierwszych) (hehe) Mistrzostw Świata na dystansie IRONMAN. Właśnie tak chciałam spełnić to marzenie! I właśnie tak to zrobiłam.

Metę przekroczyłam w czasie: 11:34 (swim: 1:15, bike: 5:49: run: 4:18) (miejsce 62/106). Nie jest to wybitny wynik sportowy, spoko stać mnie na więcej. Ale tak myślę, że w kontekście całej sytuacji, warunków atmosferycznych i mojego dopiero zbieranego doświadczenia na dystansie IM, to też kurde chyba wstydu nie ma? Mam medal Mistrzostw Świata IRONMAN. Mam megabajty niesamowitych wspomnień, migawek, przemyśleń i doznań. Poznałam świetnych ludzi, przeżyłam super przygodę. I choć sport z definicji sprowadzany jest do liczb, wyników i lokat. Również i przeze mnie. W zasadzie zawsze! Tak w tym przypadku, te cyferki serio są dla mnie sprawą drugorzędną.

Najważniejsza jest droga. Marzenia. Rozwój, zdrowie, ludzie.

Dziękuję trenerowi Kubie Bieleckiemu z NeonTeam, że pod jego skrzydłami cały czas mogę się rozwijać i realizować swe sportowe fantazje :) Że daleko mi do wypalenia i zmęczenia (no dobra, poza ostatnimi dniami BPS-u), że cały czas mam frajdę z triathlonu, a droga, którą sobie idziemy jest taka zajebista, a sufitu (mam nadzieję) wciąż jeszcze nie widać!

Dziękuję marce Up8.com, że dostrzegła serce do sportu, nie tylko cyferki i że pomogła zrealizować My Hawaiian Dream. Wierzę, że wspólnie jeszcze niejedną ósemkę przeskoczymy! ;)

Dziękuję mojemu miastu Rzeszów, że wspiera i rozumie sport amatorski.

Wielki big kiss dla tych, którzy wsparli mnie sprzętowo: Dare2Tri, No Limited, C+Ceramic, B&W Polska – Walizki roweroweCutline, Run&Bike.

No i dziękuję wszystkim, którzy czytają, kibicują i wysyłają pozytywną energię, a także gratuluję tym, którzy wytrwali do tego samego końca :) Dużo mam radości z blogowania, dzielenia się swą pasją oraz Waszej obecności w moim życiu. MAHALO! 

I w tej podzięce mam dla Was prezent :) 20% zniżki w Up8.com na cały asortyment – rabat ważny do 30 listopada 2018 r. (rabat nalicza się w koszyku, nie łączy się z Up8 klubem i innymi promocjami). Przy zamówieniu należy wpisać kod o treści (a jakże) HAWAJE20 

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.