BOmba wybrała. XII Bieg Rzeźnika

To była wspaniała przygoda! Piękne Bieszczady, zarąbiście trudna i najdłuższa w moim biegowym życiu trasa. Miałam najlepszego w kosmosie partnera, szybkiego, silnego, cierpliwego, troskliwego i wyrozumiałego. Oraz support jedyny taki na świecie. Ba, nawet formę chyba też niczego sobie miałam, mimo iż wcale się na to nie zapowiadało… Plan był ułożony, taktyka świetnie ustalona oraz koła ratunkowe tak na wszelki wypadek również przygotowane. Humory nam dopisywały. Wszystko było dobrze. Najlepiej!

Ale przyszła ona. I wszystko popsuła… Zwłaszcza radość z ostatecznego sukcesu. BOmba.

Spox, już do mnie dotarło to, co się wydarzyło i ogarniam wielkość rzeczy, której dokonaliśmy. I potrafię się szczerze cieszyć z fantastycznego debiutu w Biegu Rzeźnika, który wspólnie z Krasusem w teamie Natural Born pĄpkins zrobiliśmy w 11 godz. i 18 minut (krasusowa relacja tu). Naprawdę jestem mega dumna i zadowolona! Udało się zrealizować kolejne kozackie marzenie. Zostałam prawdziwą ultraską! Super ultraską rzecz jasna.

IMG_3415a

Ale jednak wciąż (i chyba już zawsze) postrzegać będę ten bieg przez ostatnie 8 km. Osiem kilometrów. Osiem kilometrów upadania, walki, przegrywania, buntu i bólu nie do opisania. Dwie godziny koszmaru, którego w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Płaczu, histerii i cierpienia na każdym, dosłownie na każdym centymetrze mojego ciała. Oraz w jego środku. Nie sądziłam, że mogą dziać się takie rzeczy… Na samo wspomnienie, tak kurwa na samo wspomnienie tego co się tam i ze mną działo, napływają mi łzy do oczu. Wciąż boli.

77 km do marzeń 

Kiedy Krasus ogłosił wszem i wobec, to o czym nieśmiało i pocichutku mejlowaliśmy, że „może złamanie 11 godzin, a może 11:30”, myślałam, że go zamorduję. Nie lubię obwieszczać tak ambitnych i kozackich planów (już mnie znacie, wolę mówić, że nic nie umiem, a następnie dostawać cztery plus), potem trzeba się tylko z tego tłumaczyć, a zamiast radości jest rozczarowanie. Ale wtedy pomyślałam jednak, why not? „Zróbmy to!” odpisałam i się zaczęło… W głowie. Kalkulowanie, planowanie, przeogromna motywacja, wiara w siebie, ba! desperacja niemalże jakaś oraz ogromna chęć walki.

Na start, zaplanowany na godz. 3.00, wywiezieni zostaliśmy autokarami do Komańczy. Chwilowa ekscytacja związana z pobudką o 0:25, szybkim śniadaniem, pakowaniem się, ubieraniem i spacerem na miejsce zbiórki wraz z tłumem innych podobnych świrów z czołówkami na głowie i kompresami na łydkach, szybko uleciała. W autokarze zaczęło być sennie, leniwie, ciemno, oczy się wszystkim zamykały, a co poniektórym nawet też szczęka opadła cichutko wdzięcznie ukazując strumyczek śliny sączący się z kącika ust :) Trochę we śnie, trochę może też na jawie, o dziwnych rzeczach wtedy dumałam. Czy rękawki, a może kurtkę brać, że szlak zgubiłam oraz gdzie ta kołdra. Zerwałam się nagle na sygnał, że wysiadamy. Po kilku sekundach, już całkiem na jawie, uświadomiłam sobie, że TO JUŻ! I że zaraz, już za momencik zacznie się moja (nasza) wielogodzinna podróż w kierunku realizacji marzeń. 77 km do mety.

Plan doskonały

Wiedzieliśmy, że prawdziwy Bieg Rzeźnika zaczyna się w Cisnej (32 km) lub jeszcze lepiej w Smereku (56 km) – mówiło nam o tym chyba z milion ubiegłorocznych rzeźników. Radzono, że koniecznie pierwszy etap trasy należy przebiec na zaciągniętym hamulcu zachowując siły na później. Uprzedzano, jak bardzo deprymujące są tłumy (oj są!) wyprzedzających biegaczy w drodze do Jeziorek Duszatyńskich. Wszystko to wiedzieliśmy. I do wszystkich tych zaleceń (eureka!) się zastosowaliśmy! Zuchy. Biegliśmy spokojnie nie dając porwać się debiutanckiej fantazji. Plan był doskonały.

Z tym zaciąganiem hamulca, to akurat u mnie nie było specjalnego problemu… Ciężko mi się biegło na pierwszych 8 kilometrach i chyba szybciej to nawet nie potrafiłabym… Może dlatego, że po asfalcie, może dlatego, że wciąż jednak dość bardzo bolała mnie noga i zaczynał brzuch, może dlatego, że czułam się jak nieruchomy głaz w rzece, wokół którego mknie nurt wody, tak bardzo wszyscy nas wyprzedzali. Było tłoczno, duszno tak jakby jakoś, ciężko. A raz to się nawet zgubiliśmy w tłumie biegaczy i musieliśmy się szukać telefonicznie! Miszcze.

Kiedy skręciliśmy wreszcie w las podjęłam decyzję, że rydzyk fizyk, biorę ketonal, może będzie ciut łatwiej bez tego cholernego bólu. Nie wiem czy było to mądre (pewnie nie, pierwszy raz w życiu tak zrobiłam), na wszelki wypadek nie powiedziałam nic Krasusowi i teraz tylko cierpliwie wyczekiwałam momentu, w którym wreszcie się zaloguję i poczuję ten bieg.

Poczułam. Tak po ok. 10 km. Oczywiście noga nie przestała boleć, ale było już znacznie fajniej. Złapałam rytm, starałam się dotrzymywać kroku Krasusowi oraz znajdować sens w upatrywaniu najbardziej ekonomicznej trasy lądując na tym albo na tamtym kamieniu. Oraz zgadywać czy lepiej wyprzedzać prawą czy lewą stroną. Jakież było moje zdziwienie, gdy w pewnym momencie usłyszałam, że Krasus się z kimś wita i okazało się, że to państwo Dołęgowscy. Biegli spokojnie, widać że, na sporym luzie, też kiedyś tak będę pomyślałam, gdy tymczasem my realizowaliśmy skrupulatnie inny punkt planu doskonałego: „nie wyprzedzać Dołęgowskich” :)

Do Przełęczy Żebrak (16,5 km), mimo iż bez ścigania, dotarliśmy z kilkuminutowym zapasem wg planu. Jest dobrze. Pod górę podchodzimy, na wypłaszczeniach delikatny trucht, a z góry, wiadomix, szaleńcze zbiegi. Tylko się nie zablokuj Bo, tylko nie zablokuj, powtarzałam sobie, gdyż czasem, rzadko, ale niekiedy tak mam, że nagle zaczynam się bać, hamować, nichuchu nie potrafię się przełamać i puścić grawitacyjnie w dół. Na szczęście tym razem się nie blokowałam, a nawet wręcz przeciwnie :) Gnaliśmy, a na zbiegach stopniowo łykaliśmy kolejne pary.

Przebiegłam już wcześniej ten etap rzeźnickiej trasy i wiedziałam, że do łatwych nie należy. Nie ma tam pionowych podejść, nie ma trudnych zbiegów. Przez długi czas trasa wiedzie granią w lesie, po której po prostu trzeba biec. Nie ma odpoczynku na podejściu, nie ma adrenaliny w dół. Trzeba biec, biec, biec, biec. I jeszcze oszczędzać siły. Z utęsknieniem wyczekiwałam więc ostatniego z pięciu szczytów, zbiegu, pionowej ścianki przy wyciągu pod Honem oraz dobiegu do Cisnej.

IMG_7547
Przygotowania do pierwszego przepaku. Plan był taki, że zostawiamy pas z bidonem (Krasus) i plecak z pustym bukłakiem (ja) na przepaku i porywamy przygotowane wcześniej drugie plecaki z całym wyposażeniem i wodą. Wyszło doskonale. Fot. Festiwal Biegowy

Przepak doskonały

To co w Cisnej (32 km) przygotowali nam orgowie i kibice przyprawiało o ciary. Bębny, muzyka, szpaler klaszczących i krzyczących ludzi. Mega! Wbiegaliśmy jak do jakiegoś wesołego miasteczka, gdzie trwa wspaniała zabawa, śpiewy, rozpusta i ogólnie panujące szczęście. O godzinie 6.50 rano nadmienię. A gdy dodatkowo, triathlonowym nawykiem ze stref zmian, dokonaliśmy przepaku doskonałego, w mgnieniu oka podmieniając tylko plecaki i wyprzedzając przy tym kilka następnych par, tak więc wówczas szykując się do podejścia pod Jasło, to mieliśmy naprawdę dodatkowych 1000 watów mocy. Było tam nieziemsko. Dziękujemy wszystkim!

Jeśli na podejściu pod Małe Jasło (33-38 km) będziesz czuć zmęczenie, to znaczy, że jest źle – mówił mi kilka dni przed startem Robert, doświadczony rzeźnik i ultramaratończyk. Czy jesteś zmęczona Bo? zapytuję więc siebie, i słyszę wspaniałą odpowiedź, że raczej nie! Że może uda już trochę ciut szczypią i brzuch nadal pobolewa, ale jest spoko, damy radę. Dłonie więc lądują na kolanach i równo, sapiąc przy tym jak jelcz, podążam za Krasusem pod górę. Czasem musi na mnie poczekać, naprawdę chłopak jest mocny, ale wszystko dzieje się tak naturalnie, synchronicznie, bez gadania. Maszyna działa. Wprawdzie już na coraz większych obrotach, ale pracuje całkiem nieźle. Byle nie było awarii.

No niestety, brzuch coraz bardziej zaczyna mi jednak doskwierać. Na podejściach i po płaskim spoko, ale z górki wyraźnie nim trzęsie i obija na wszystkie strony, a uczucie to bynajmniej do najmilszych nie należy. Na dodatek czuję dziwne obrzydzenie do jedzenia. Na siłę wciskam w siebie żel, a na myśl o gryzieniu czegoś bardziej konkretnego mam mdłości. Być może będę potrzebowała za krzaczek mówię cichutko i z małym wstydem do Krasusa. Zapowiadał się pierwszy mój „krzaczek” na zawodach, nic dziwnego więc, że niespecjalnie się tym cieszyłam i afiszowałam :) A mój partner jak gdyby nigdy nic mówi tylko, żebym sobie znalazła jakieś komfortowe miejsce. Taki partner! Znalazłam, zrobiłam co trzeba, może dron mnie nie nakręcił i o borze, jak mi się od razu lepiej zrobiło. Szkoda tylko, że uciekło parę minut i kilka osób nas wyprzedziło… Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że im też zbierze się na krzaczek.

IMG_6984a
Krzaczek za mną, wszystko idzie zgodnie z planem. Dziecko szczęśliwe!

Partner doskonały

Co jakiś czas coś do siebie zagadamy, co jakiś czas nie. Biegniemy równo, blisko siebie, biegniemy RAZEM. To jest fantastyczne! Nie wiem jak to opisać, czułam taką… jedność? Że rozumiemy się bez słów, że stanowimy prawdziwy zespół, że mogę na Krasusa liczyć i że zrobię wszystko, aby on również mógł liczyć na mnie. Nie chcę teraz przekłamywać tego wszystkiego, ale czułam, że jakby wzajemnie czerpaliśmy od siebie moc. A już ja od Krasego na pewno. Całkiem nowe i odmienne doznanie od samotnego ścigania się po górkach. Całkiem fajne. I całkiem potrzebne na tak trudnej trasie.

Ałła! Usłyszałam nagle z tyłu gdzieś ok. 40 km krzyk Krasusa. Nie, tylko nie to! Znowu ta jego kostka. Chwila nieuwagi, moment zamyślenia na prostej drodze i chrupnęło. Patrzę z przerażeniem na skaczącego na jednej nodze Krasusa. I nic nie potrafię zrobić, by mu pomóc… Na szczęście uraz nie był poważny, po kilku minutach strachu i spokojnego marszu, delikatnie znowu zaczynamy truchtać. Naprawił się partner! Mówiłam, że doskonały?

Po ok. 46 km dobiegamy do tzw drogi Mirka. Ten fragment to wielki sprawdzian dla głowy. Długa, płaska, asfaltowa, nigdysięniekończąca stokówka prowadząca do przepaku w Smereku (56 km). Z jednej strony łatwo tu biec, prosto, żadnych przecież kamieni, podejść i chaszczy, z drugiej jednak – cholernie trudno. Nogi samowolnie chcą przechodzić w marsz, a utrzymaniu kroku biegowego z pewnością nie sprzyja wzrastająca temperatura i lampiące słońce. Krasus widząc, że coraz trudniej oprzeć mi się pokusie marszu proponuje hol.

Hol – cienka guma z karabinkami przypinana do plecaka tego z przodu i pasa biodrowego tego z tylu, była dla nas (dla mnie) fantastyczną pomocą. Rozwiązanie zaczerpnięte z rajdów przygodowych czy zawodów skiturowych, stosowane jest coraz częściej przez rzeźnickie pary. Działa nie tylko jak fizyczna pomoc i prawdziwy hol, ale również jako cenne wsparcie psychiczne. Holowany stara się być jak najmniejszym ciężarem dla partnera, holujący wskrzesza w sobie dodatkowe siły, by pracować za dwóch. Dzięki temu, pierwszy mój kryzys, kryzysik, kryzysiątko takie małe okraszone zaledwie kilkoma tylko łzami, zostało zażegnane. Oby na długo. Strzałka!

IMG_6956
Koniec drogi Mirka, dobieg do przepaku, na holu.

Na przepak pod Smerekiem (56 km) docieramy również zgodnie z planem. Ba! Mamy 10-15 minut przewagi wobec wcześniejszych ustaleń! Na punkcie szybko uzupełniamy zapasy wodne i żywieniowe. Ja w zasadzie tylko wodne, wciąż miałam pokaźne zasoby jedzenia w plecaku, i mimo iż mogłam zjeść pyszną bułę z nutellą, smaczne batony domowej roboty oraz chia-charge, a także masę smakołyków przygotowanych przez orgów, nie potrafiłam się jednak zmusić do jedzenia. Każdy kęs pęczniał mi w ustach do rozmiarów piłki tenisowej, nie mogłam gryźć, nie potrafiłam przełykać. Jedynie żele wchodziły jeszcze jakoś, ale z jakże wielkim trudem! No wybitnie nie szło mi w piątek to jedzenie, nie szło i już…

Podejście pod Smerek (57-60 km) robiliśmy już na lince. Borze, jak bardzo się starałam, aby napinała się ona jak najmniej i najrzadziej i jak wielka była pokusa, aby jednak odpuścić i dać się pociągnąć tak naprawdę. Ale podejrzewałam, że z Krasusem również nie jest za dobrze (miałam rację), nie mogłam więc tak po prostu odpuścić i z całego serca starałam się iść o swoich siłach. Poza tym, zamęczyć partnera jeszcze przed 60-tką? Nie, nie można, musimy oszczędzać jego siły. Jeszcze nam się przydadzą :) Wtedy nawet nie wiedziałam jak bardzo…

Maszyna

Maszyna pracowała. Pokonaliśmy arcytrudne i odbierające wszelką miłość do gór podejście pod Smerek i mogliśmy walczyć dalej. Teraz „tylko” bieg granią po połoninach, kilka szczytów oraz przełęczy do odhaczenia i będziemy już tak blisko! Dookoła roztaczał się przepiękny widok, ale to nie był czas i miejsce, aby się nim zachwycać. Mamy przecież plan. Plan doskonały.

MartaBujakiewicz1
Nie było kiedy podziwiać. Fot. Marta Bujakiewicz

Krasusku, ciężko mi jest, odważam się głośniej zasygnalizować, że chyba zbliża się kryzys. Taki ciut większy kryzys, gdyż czuję, że opadam z sił, a ból nóg nasila się coraz bardziej. Wiem, jest kurewsko ciężko słyszę odpowiedź partnera, co kurde i trochę absurdalnie nawet, ale uspokaja mnie i dodaje sił. Nie tylko ja cierpię! To „normalne”, że człowiek może być zmęczony po 60 km biegu czerwonym szlakiem beskidzkim i to w taką pogodę (było ciepło, bardzo ciepło, słońce paliło, a niewielką ulgę niósł tylko wiatr wiejący na szczytach). Krasus wmusza we mnie jakieś kapsułki, które posłusznie jem. Niestety jem tylko to. Nic innego nie potrafię, nie mogę, nie chcę…

ŁukaszRemisiewicz1
Zbieg do Przełęczy Orłowicza. Fot. Łukasz Remisiewicz

Na trasie pojawia się coraz więcej turystów. Fantastycznie reagują. Klaszczą, kibicują, jesteście wielcy powtarzają. Szacun. I że brawa dla kobiety! A kiedy mnie znowu dopadło kryzysiątko, to taki jeden pan turysta misio to aż uściskać mnie chciał i przytulać :) Mijamy Przełęcz Orłowicza (63 km), na której czeka entuzjastyczny doping z Runeat.pl na czele i z nowymi siłami drzemy w kierunku Chatki Puchatka na szczyt Połoniny Wetlińskiej.

Biegnę, choć z kroku na krok coraz bardziej gasnę… Głowa jest twoim sprzymierzeńcem, jest twoim sprzymierzeńcem powtarzam sobie słowa Ultraski. I proszę swoją główkę, by faktycznie nim była… By nie czuła jak bardzo bolą mnie nogi, by zagłuszała chęć rzygu, by nie pozwalała mi omamiać się myślą, że nie mogę i zapętlać w sidłach bezradności. Udawało mi się jakoś przezwyciężyć te chwile słabości, ba, raz nawet do Krasusa z dumą powiedziałam, że popatrz jak ja ładnie przebiegłam te 60 km. A elektryzujący doping pod Chatką (67 km) (oczywiście się popłakałam, ze wzruszenia) pozwalał mi na nowo uwierzyć w siebie i w to, że to się kurde może udać!

glowne3-PD
BOli… Fot. Piotr Drewnik

Mimo naprawdę bolących ud (pewnie przez te wcześnejsze szaleńcze zbiegi), płonących stóp (zmasakrowały mnie speedkrosy) buntującej się głowy, odruchów wymiotnych i cholernego upału przesuwamy się do przodu. Ja już chyba trochę poza świadomością. Pojękując, chlipiąc, walcząc.

Bunt

Najpierw pojawił się on. Bunt.

Bo, mówi Krasus, popatrz dostaliśmy ciastko mocy od wkurwów! (dzięki Wam o Wkurwy, byliście zajebiści!) Zjedz je! Nie.

Bo, ale czad z tym dopingiem, co? Gówno.

Bo, zjedz batona. Nie.

Bo, zjedz żela. Nie.

Bo, już niedaleko, popatrz. Nie.

Bo, lepiej ci będzie lewą stroną po ścieżce, a nie po tych kamieniorach. NIE.

Bo, WTF wyplułaś batona??? (noo! :))

NIE. NIE. NIE. Człowiek NIE.

Nie wiem, czemu tak się zachowywałam. Nie rozumiem, nie ogarniam, wstyd mi. Przepraszam Cię Krasusie. Dziecko się zbuntowało i na złość mamie postanowiło odmrozić sobie uszy. To nie byłam ja! Ale widocznie w ten, jakże durny sposób, zaczynałam reagować na początek końca…

Nie mogłam się wkurwić na przykład? I wkurzona ruszyć do przodu? Musiałam się zbuntować? Bunt był teraz ostatnią rzeczą jakiej potrzebowaliśmy… Zamiast niego powinna pojawić się motywacja, siła, współdziałanie! Został już przecież tylko ostatni etap. Ostatnie 9 km! Najpierw cholernie ciężkie podejście pod Caryńską, potem niekończący się i trudny zbieg do mety.

BOmba 

Potem przyszła ona. BOmba.

Zapinamy hol, na podejściu pod Caryńską (69-73 km) linka napręża się do granic możliwości, jestem totalnie bez sił… Boli wszystko. Krasus tak wspaniale walczy ciągnąc te zwłoki za sobą, ja staram się, naprawdę się staram, ale kryzys zaczyna coraz bardziej mnie przytłaczać i tłamsić. Może muzyka? Zastanowiłam się przez moment, ale na samą myśl o dodatkowych bodźcach, które będą mieć styczność z mym bolącym ciałem, mam dość. Może żel lub baton? Szybciej się porzygam niż wezmę coś do ust. Może się Bo położysz? Oj tak, ale wtedy już na pewno nie wstanę. Krasus sapie, linka się napręża, ja nie mam sił i kilka razy tracę równowagę. Najważniejsze jednak, że wolno i skutecznie przesuwamy się do przodu i pod górę.

Kiedy Krasus wciągnął nas na szczyt (73 km) i uświadomiłam sobie (chyba wtedy jeszcze niesłusznie), że nie uda nam się złamać tych cholernych 11 godzin, ból i bunt uderzyły ze wzmożoną siłą. Zawładnęły mną całkowicie. Byłam jednym wielkim buntem. I jeszcze większym bólem. Bolał każdy krok, każda komórka ciała, każdy dotykający mnie powiew wiatru bolał… Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Nie miałam siły, by się poruszać, nie miałam siły, by walczyć. Tak bardzo z jednej strony chciałam, tak bardzo jednak z drugiej, wszystko we mnie krzyczało NIE!!! Wpadłam chyba w coś na kształt histerii, płakałam, a płacz ten niósł ze sobą coraz to nową dostawę bólu. I buntu. Nie potrafiłam nad tym zapanować, co więcej, nakręcałam się w sobie, chcąc całemu światu głośno i dobitnie wykrzyczeć, że ja już kurwa nie mogę i że tak strasznie boli! Było w dół, a ja nie mogłam iść nawet. Miej człowieku kryzys i nie dawaj rady drzeć pod górę czy truchtać po płaskim. Ale kamon, nie dawaj rady biec w dół?

IMG_7115
300 m do marzeń…

Tak bardzo chciałabym cofnąć czas! I być teraz w Berehach (69 km) przed tym cholernym ostatnim etapem. I jak na Super Bo przystało walczyć i zwyciężać! Tak bardzo chciałabym temu mazgajowi i buntownikowi przyłożyć z liścia, ogarnij się baBO krzyknąć, nie rób tego partnerowi, uświadomić! Tak bardzo chciałabym zrozumieć, czemu zachowywałam się jak rozpieszczona i rozhisteryzowana panienka, która w dupie ma plan, cel i partnera. I która tak durnie się poddaje. Przecież to kurwa był tylko ból… Tylko ból!!!

Zrezygnowana, pogodzona z porażką, zagłębiona w swym cierpieniu i bólu jakoś przemierzałam te ostatnie kilometry. A następnego dnia spotkamy chłopaka (Huberta, pozdrawiam), który nam pogratuluje i powie, że widok Bo płaczącej i trzymającej się drzewa na ostatnim kilometrze trasy, był dla niego najbardziej traumatycznym przeżyciem z całego Biegu Rzeźnika… Masakra.

Dotarliśmy do mety. Czułam się upodlona bólem, przegrana, wdeptana w ziemię, poniżona. Nie potrafiłam się cieszyć tym sukcesem… Bo to nie był żaden sukces, tylko jedna wielka i spektakularna porażka! Porażka doskonała. Tak bardzo bolało. Fizycznie i psychicznie – nawet nie wiem co bardziej… Nigdy więcej Rzeźnika, nigdy więcej upokorzeń, pieprzonego ultra i biegania z bólem. Nigdy więcej!

IMG_7133a
META. Nigdy więcej…

Nigdy więcej. Tak wtedy mówiłam i szczerze w to wierzyłam. Serio! Ale potem, gdy pierwszy smutek minął, gdy zaczynało do mnie docierać, że jednak udała nam się wielka mała rzecz. Gdy widziałam, że Krasus szczerze cieszy się z wyniku (11 godz. 18 minut, 9 para w mixach, 69 w open) i nie ma do mnie żalu, a inni z uznaniem gratulują, podziwiają i zazdroszczą, to stopniowo zaczynałam cieszyć się z sukcesu i być z niego dumna. Dziś jestem już bardzo happy, a z buntu pozostał mi jedynie wkurw na Caryńską i ogromna chęć zemsty oraz udowodnienia jej, kto tutaj tak naprawdę jest Królową! No :)

Mówi się, że BOmba nie wybiera. U mnie wybrała. Choć tak naprawdę, to ja wybrałam ją… Po przeliczeniu pustych opakowań z żeli, które zostały mi w plecaku, okazało się, że podczas 11 godzinnego wysiłku zjadłam ich… uwaga! 5 szt. Słownie: pięć sztuk! W tym dwa squeezy, które miały po 79 kcal. A zwycięska para (Magda Łączak i Piotr Dybek, kosmici) wspólnie pochłonęli ich 44… Głupia Bo. Idiotka. Ma nauczkę na całe życie, że w ultra nie ma nie mogę, nie chcę, nie potrafię jeść. Musisz jeść. Musisz! I wbij sobie to do tej pustej łepetyny w koronie, że samą zajebistością nie przebiegniesz Biegu Rzeźnika, durna baBo! Nawet z Krasusem, partnerem doskonałym.

I choć zarzekałam się, że nigdy więcej ultra i Rzeźnika, tak dziś już planuję zemstę oraz nieśmiało proszę i mrugam do Krasego, czy zgodziłby się tak za rok? Pobiec z taką jedną? I złamać już na dobre tych 11 godzin? Pomóżcie mi go przekonać! Prosię!

IMG_7151
O! Krasus! A Ty tu skąd? :)

A swoją drogą, czyż nie jestem Super Bo, że 77 km kilometrów, w tym 3235 m podbiegów oraz 3055 m zbiegów machnęłam w 11 godzin na 5 żelach? :) Ha!

Dziękujemy wszystkim za doping!!! Ten realny w Bieszczadach (Obozybiegowe! <3) i ten wirtualny w internetach! To niesamowite, że możemy mieć tak wielkie wsparcie w ludziach, którzy w większości znają nas tylko z monitora komputerów. To Wy jesteście zajebiści! Ogromne dzięki!

A w zabawie dotyczącej typowania wyniku najbliżej prawdy była Agnieszka Kruszewska-Senk. Cóż, wygrała jedna z najbardziej pesymistycznych wizji… Życie. Opaski ZeroPoint powędrują więc do Agi oraz do Magdy Szcześniak, którą szczęśliwie wylosowaliśmy spośród wszystkich uczestników zabawy. Dziewczyny, skontaktujcie się z nami, ustalimy szczegóły odbioru nagród.

IMG_7195a
Natural Born pĄpkins

Krasus, a wiesz, że dzisiaj (9 czerwca) jest Dzień Przyjaciela? Wszystkiego najlepszego Ziom!

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.