Bo Bohaterką. Nie tylko Narodowego ;)

Sama nie wiem od czego zacząć. Czy od tego, że mission complete (yeah!!!)? A może od tego, że bolało, i że wygrałam (tak, wygrałam) ten bieg głową? A może od tego, jak łzy płynęły mi ze szczęścia, gdy wbiegałam na Narodowy i że takie ciary, jakich ja nigdy dotąd? A może trzeba zacząć od podziękowań dla kibiców, tych na i pod mostem Poniatowskiego, na Ursynowie, na ul. Puławskiej oraz głośnego i fantastycznego dopingu na ostatnich kilometrach? Oraz dla moich strategicznie rozstawionych na trasie trzech czterech kibiców własnych? Albo, że generalnie fajna to impreza była? Albo, że mam dwie wiadomości: dobrą i złą? No nie wiem. Może zacznę więc najprościej. Czyli od początku.

Strategia na 34. Maraton Warszawski była prosta. Znając swą porywczą naturę biegaczki i nieumiejętność trzymania równego tempa, postanowiłam jak rzep uczepić się doświadczonych i mądrych Zajęcy prowadzących na 3 godz. 45 minut i nie puszczać ich do 30 lub 35 km. Potem ocenić miałam siły i albo przyspieszyć, albo walczyć o przetrwanie. Ale kiedy po jednej rozgrzewkowej przebieżce dochodziłam do siebie ponad minutę, to czułam, że to raczej nie będzie mój dzień. I że pewnie przyjdzie mi jednak walczyć o przetrwanie.

O swych rozterkach zapomniałam szybko, gdy tuż przed strzałem startera (którego niestety nie było specjalnie słychać) zabrzmiał „Sen o Warszawie” (tak, znowu się wzruszyłam), a potem gdy stopniowo dochodziliśmy do linii startu (w małym zamieszaniu co prawda) to już całkiem nie było miejsca na marudzenie. To się dzieje Bo! Naprawdę biegniesz swój drugi maraton! Run! (serio tak sobie gadam, pomaga). Zapipczała mata i let’s go!


No i ruszyłam za Zającami. Było ciasno, ciągle albo ktoś mi, albo ja komuś skrobałam marchewki. No ale biegliśmy. Potem po kilku kaemach Panom Zającom zaplątały się baloniki. I jak je w biegu zaczęli rozwiązywać zwalniając do tempa ponad 6:00 stwierdziłam, że lecę swoje, bo nie mam zamiaru nadrabiać tego potem 2 razy szybciej. I znalazłam kolegę Sławka, z którym biegliśmy miło i równo kilka następnych kilometrów. Potem dogoniła nas grupa 3:45, Sławek postanowił biec swoje, a ja przez jakiś czas trzymałam się z Zającami (nie za nimi, ale tuż przed całą grupą). A potem jakoś jednak złapałam swoje – wówczas dość komfortowe – tempo w okolicach 5:10-5:15, włączyłam tempomat i stopniowo oddalałam się od Zajęcy.

Czyli jednak sama. Bo ja – zdaje się, że już mówiłam – to chyba jednak wolę biec sama. Bez napinki, bez odpowiedzialności i stresu, że odstaję w tę czy tamtą stronę. I zerkając raz po raz na garmina kontrolowałam tempo i biegłam swoje w okolicach 5:15. Czyli z drobnym zapasem na ostateczny wynik 3:45. Kilometry mijały, 12 km i żel, 15 km, potem transparent „Jeszcze tylko 25,5 km”, półmetek. Dobrze mi się biegło. Nie jakoś specjalnie lekko (ustalmy, w tym tempie nie biegnie się lekko), ale było ok. Była radość, uśmiechanie się do obiektywów, machanie do kamery, darcie się do znajomych, gdy mijaliśmy się na agrafce, przybijanie piątek kibicującym dzieciom i zagadywanie do innych biegaczy (nie za dużo i często, ale z nudów po prostu czasem tak wychodzi).

Potem wbiegliśmy do zamkniętego i niedostępnego na co dzień Parku w Natolinie. Las, kostka brukowa i spory podbieg. Niektórzy przechodzą w marsz, inni zwalniają i to bardzo, ja staram się ciągnąć swoje i chcąc nie chcąc wyprzedzam całkiem sporą grupę biegaczy. Udało się, straciłam trochę, ale nie tyle co inni, więc jestem dobrej myśli. 25 km i żel.

I kurna nastał 27 km. Zaczęło boleć – łydki, uda, pośladki, brzuch. No nieźle pomyślałam, coś za wcześnie jak na ścianę. To ci się zdaje Bo, ściana nie występuje na tym etapie maratonu, ściany nie ma, a w ogóle jaka ściana, nie marudź tylko leć. W końcu to na 30 km masz ocenić co dalej, więc przynajmniej musisz do tego momentu dobiec. A dodam, że pogoda nie ułatwiała sprawy, słońce naparzało, a porywisty wiatr niewtymkierunkucotrzeba naprawdę odbierał siły i nadzieję na wszystko (doszło nawet do tego, że zaczęłam uprawiać drafting chowając się za plecy jakiś barczystych i wysokich biegaczy). I na tym trudnym i wydawało się niekończącym się etapie trasy, bardzo pomogli nam kibice z Ursynowa, gdzie zorganizowano specjalną strefę i panowała tam iście piknikowa, radosna i motywująca atmosfera. Dziękować z całego serca, dziękować!

Na 30 km stwierdziłam, że o przyspieszaniu to raczej pomyślę innym razem, a teraz najważniejszym zadaniem jest „tylko” utrzymywanie tempa. Tylko. Motyla noga, naprawdę było ciężko. Odliczałam sobie fragmenty: do świateł, do zakrętu, do punktu z wodą i do następnych świateł. Doping pomagał, ale niestety tylko doraźnie.

32 km. Coraz bardziej boli. Ale wciąż jadę, paliwa nie odcina, więc jest całkiem wporzo. Bo, wytrzymaj do 35 km i potem zobaczymy. Utrzymuj tylko tempo, jeśli nie poniżej to choć w okolicach 5:20. Auć, boli coraz bardziej. Niektórzy biegacze przechodzą w marsz, inni rozciągają się z boku próbując walczyć ze skurczami. Na 33 lub 34 km mijam maszerującego Pawła, oczywiście klepię go po ramieniu, krzyczę „Dawaj chopie, do roboty!”, On patrzy na mnie jak na idiotkę (???) i… maszeruje nadal. A ja biegnę, i to – o dziwo – coraz pewniej i szybciej. Niebywałe, ale ta słabość i niemoc innych – mi właśnie dodawały sił. Nie wiem jak to wytłumaczyć… Chyba nie jestem wampirem energii? ;)

35 km i ostatni żel. No dobra, na czym to my stoimy? Bo, może dasz radę podkręcić, hę? Dałam radę. Przez kilometr. Na więcej niestety zabrakło sił. No dobra, nie od razu Rzym zbudowano, nie musimy dziś łamać 3:30, utrzymujmy tempo w okolicach 5:20 do 40 kilometra i będzie dobrze. Przecież stamtąd widać już Narodowy i poolecisz! Boli? To przypomnij sobie, co mówił Scott Jurek (skończyłam czytać w wieczór przed maratonem) – dopiero za tym bólem tkwią nowe pokłady siły i energii. Boli? A kto mówił, że nie będzie bolało? Walcz. I walczyłam. Byłam tak cholernie zmotywowana, zdeterminowana, wkurzona na ten maraton, że po prostu nie mogłam mu teraz odpuścić. Biegłam głową. A potem faktycznie, gdy zobaczyłam Narodowy to był jeden wielki kop. Ostatnie 2 kilometry przemkłam w tempie 4:55. Kosmos!

A kto tam spogląda przez dziurkę od medalu? 

A jak wbiegałam na Narodowy, gdy jeszcze jakiś chłopak krzyknął „dawaj, dawaj blondyna” (hihi), gdy zobaczyłam mnóstwo ludzi na trybunach i wbiegłam w szpaler wychylających się w kierunku biegaczy kibiców klaszczących i drących się w niebogłosy, to po prostu wymiękłam. Taka euforia, takie szczęście, taka radość i ciary, że nie da się tego opisać. Triumfując, z rękami w górze przebiegłam linię mety z czasem 3:42:36 netto (średnie tempo 5:15). 47 wśród ponad 700 kobiałek! Popłakałam się. To było prawdziwe zwycięstwo. Nad bólem, brakiem sił, zmęczeniem i diabelskim głosem, że nie dam rady. Prawdziwa Bo Bohaterka. Bohaterka nie tylko Narodowego. Bohaterka Wszystkiego! :)))

Żeby nie było, że coś ściemniam. Czas brutto się wyświetla.

Czy mogłam pobiec lepiej, szybciej, mądrzej? Nie mam zielonego pojęcia ;) Starałam się trzymać równe tempo przez cały czas i obie połówki wyszły mi prawie identyczne. Może nie powinnam opuszczać Panów Zajęcy? Może faktycznie przed półmetkiem było ciut za szybko i przez to nie mogłam wykrzesać już z siebie dodatkowych mocy na podkręcenie w końcówce? A może ten podbieg w Natolinie za ostro? Albo zbyt dużo energii traciłam na „komunikację z otoczeniem”? A może jednak ja pobiegłam dobrze? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Najważniejsze jednak, że się udało. Zrealizowałam plan, złamałam 3:45 ze sporym i imponującym mi zapasem. Zrobiłam to!

Medal. Niby fajny bo kolorowy. Ale ja wolałabym większy i cięższy ;)

I to jest właśnie ta dobra wiadomość. Że się udało, że mam wiarę, siłę, męstwo i że moja psyche potrafi zdziałać cuda. I że jestem w związku z tym wielka, wyjebista i boska. Ale mam też złą wiadomość. Szybciej to ja już nie pobiegnę. Nie potrafię, nie da się, fizyka i biologia mają swoje prawa. A szkoda wielka, bo gdy tak paczę na te maratony, podziwiam kolegów i szybsze koleżanki, kalkuluję i sprawdzam wyniki, to stwierdzam, że dopiero 3:39 to taki fajny wynik jest. Bardzo fajny. Który aż się prosi, aby o niego powalczyć na wiosnę… ;)

<fotki będą, jak wykopię>

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.