Krajobraz po Roth

Nie ma celu, nie ma comiesięcznych raportów, nie ma o czym pisać :) Kurz opadł, emocje uleciały, niedowierzanie wprawdzie pozostało jeszcze trochę, ale Challenge Roth za mną. Co teraz z tobą będzie Bo?

Pierwsze dni po zawodach były dość ciężkie. Nie było wprawdzie tak wielkiej mięśniowej masakry jak po debiucie w maratonie czy po biegu Rzeźnika, kiedy bolała mnie nawet skóra, ale jednak dość boleśnie odczuwałam fakt, że pokonałam te 226 km w Roth. Byłam raczej zmęczona. Tydzień upłynął mi więc na jedzeniu, spacerowaniu, bąbelkach, uśmiechaniu się do medalu, przygotowywaniu relacji oraz przyjmowaniu gratulacji i odpisywaniu na przemiłe komentarze. To był fantastyczny czas! Następne siedem dni również na lajcie – delikatne pływanko, lekka szosunia, a na koniec tygodnia długaśny coffee ride po Bieszczadach (130 km i 2 km up), podczas którego cały czas zastanawiałam się, jak ja kurwa te 180 km w Roth przejechałam (wciąż nie wiem).

Szosa szoska szosunia w Bieszczadach

Ciało wciąż odpoczywało (długo już mu niestety z tym schodzi) (za długo), głowa powoli zaczynała domagać się treningów. Ale mimo to, trzeci tydzień od zawodów również przebimbałam – szukałam sobie w okolicy nowych tras na szosę (pięknie tu mamy, przepięknie!), coś tam delikatnie pobiegałam, poćwiczyłam wysoki łokieć w wodzie. Pełen luz. Przyznam, iż uwielbiam trenować wg planu, odhaczać kolejne treningi, realizować z większym lub mniejszym sukcesem zadania, stresować się testami, jarać postępami. Ale takie sportowanie sobie bez celu, dla siebie, bez patrzenia na zegarek (bo oczywiście musi być włączony, bez jaj), dla czystej frajdy to świetna sprawa i uwielbiam tak też! Jedyne co robiłam intensywnie, to myślałam. Myślałam i zastanawiałam się gdzie IM za rok.

A wybór ten wcale nie jest taki prosty. Impreza lokalna czy ze znaczkiem. Na dojazd saabem/volvo czy też samolotem. Na początku sezonu, w środku czy na koniec. Po płaskim czy górkach, w upale czy wietrze. I weź się tu człowieku zdecyduj, gdy chcesz wystartować prawie wszędzie. Ostatecznie jeszcze nie wybrałam, choć pewne założenia udało się jakoś określić – w sumie można zgadywać co i jak, ciekawa jestem kto trafi. W nagrodę można iść na rower.

No i jeszcze kwestia co zrobić z tą końcówką sezonu, bo naprawdę planów żadnych poza Roth na ten rok nie miałam. Trenować, startować, bawić się, odpuścić? Wybrałam rozwiązanie najlepsze, tj. pierwsze, drugie i trzecie! Wiem, że nie zawojuję już świata w tym roku, a piątkę na połówce to ja chyba w K50 złamię, jeśli w ogóle. Z bieganiem wciąż kiepsko, truchtam bardzo delikatnie i mało, setki pływam w tempie IM :), a rowerek to głównie uskuteczniam szosę i górki bez żadnych konkretnych zadań i watów, po prostu sobie kręcę i jest fajowo. Ale czy każdy start ma być walką na śmierć i życie? Czy każdy musi kończyć się życiówką? Nie każdy i nie musi. Poza tym fajnie startuje się z uśmiechem i galołejem, kto by pomyślał, że tak polubię ten zestaw. Więc z takim to oto nastawieniem postanowiłam wystartować jeszcze w tym roku w Malborku (1/2 IM), a tydzień wcześniej, również towarzysko i dla przygody, lokalnie u nas w Kraśniku, na olimpijce.

Tak tutaj mamy!

Nie było cotygodniowych startów i kibicingu, były za to wolne weekendy na szosowe rajdy po Bieszczadach. Lubię tam kręcić. Bardzo. Mamy już swoje ulubione trasy, takie na wyrypę, z milionem przewyższeń i sztajfami, że człowiek prawie kładzie się na plecach, gdy je pokonuje, oraz takie na długie jazdy, gdy pykamy sobie 120 km lub więcej. Niestety aut tutaj coraz więcej („panie, to już nie te Bieszczady!”), zwłaszcza w weekendy, miejscami bywa naprawdę niebezpiecznie, więc praktykujemy jazdy poranne. Ale takie poranne poranne, tj. ruszamy o 5.30-6.00 rano i wracamy zanim wszyscy turyści zdążą zjeść śniadanie. Cudnie wtedy jest! Raz, że pusto na drogach, dwa, że nie ma upału, trzy, że widok kolorowego nieba, parującego Jeziora Solińskiego i gór oraz leniwie budzącego się do życia tudzież chwiejnie wracającego z imprezy na kwaterę świata, jest niesamowity. No i jest jeszcze jeden atut tak wczesnych treningów, człowiek może bezkarnie zjeść trzy śniadania: przed rowerem, w trakcie i po treningu. A zaraz potem już przecież trzeba obiad, nie widzę lepiej!

Po rowerku, Zatoka Drewniana i omlet.

To jeszcze zdradzę jeden patent, który świetnie się sprawdza podczas takich wypadów w Bieszczady i wcale to nie jest product placement. Omlety z dodatkiem białka z linii I’m Fit od Activlab: w wersji na słodko (najlepiej dodać konfiturę) lub słono. Płatki też spoko, zwłaszcza z jogurtem naturalnym, ale po treningu omlet rządzi. Otwierasz, mieszasz z wodą, wylewasz na patelnię i masz pełnowartościowy, odżywczy, szybki, a przede wszystkim smaczny posiłek. Polecam.

No dobra, to teraz serio poradźcie, gdzie tego ajrona za rok.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.