W krainie deszczowców. Azoty Radłów Triathlon

Gdy rano obudziłam się i usłyszałam jak deszcz dudni o parapet, a woda niczym ze spłuczki w toalecie wylewa się z rynny mocnym strumieniem, stwierdziłam, że haha to zaczyna nawet być śmieszne. A nie straszne. Że w takich warunkach przyjdzie mi startować w Grupa Azoty Triathlon Radłów. Powiecie ale jojczy ta Bo, a taka niby z żelaza chce być i iron. A tu za gorąco, tam za słonecznie i cienia brak, innym razem wiaterek za mocny, a tu zmoczy sobie kask kroplami deszczu. Delikatniutka. No niby racja, jojczę. Cackam się z tymi startami jakby od tego los świata zależeć miał, a przecież zależy tylko trochę, no ale tak już mam. Choć powiem szczerze, że po minionej niedzieli kolejna klapka w głowie się odblokowała. Da się startować w ulewie, da się jechać (i to nawet dość szybko) w deszczu, wiatr na wysokich stożkach wcale nie taki straszny, a do biegania, mimo błota po kostki na krossowej trasie, pogoda wprost wymarzona!

Pikanterii temu startowi dodawał fakt, że nie do końca byłam do niego przygotowana. Los chciał że miniony tydzień, a nawet dwa spędziłam głównie w podróżach, Brighton, Berlin, Warszawa, Kraków – gdzie mnie normalnie nie było, co wiązało się spaniem w najdziwniejszych miejscach oraz pozycjach, których nie powstydziłby się żaden szanujący się jogin. A ja, by odpocząć muszę mieć nogi całkiem wyciągnięte, więc to naprawdę był problem :) Do tego brak czasu na trening, zwłaszcza rower, jakieś dziwne i niemoje jedzenie, troszkę alko oraz spore i nakładające się na siebie zmęczenie. Na dodatek od tygodnia coraz bardziej upierdliwie i głośno zaczęło odzywać się pasmo, więc od wtorku wrzuciłam całkiem na luz skupiając się głównie na rolowianiu, bąbelkowaniu i ćwiczeniu newralgicznego miejsca. Oraz rzecz jasna na sprawdzaniu prognozy pogody – pewne rzeczy są i muszą pozostać niezmienne.

13641205_414077222096245_3061559149601860938_o
Fot. Krzysztof Skóra

Tak więc kiedy zobaczyłam tę apokalipsę w niedzielę rano za oknem, przestałam się już całkiem denerwować. A nawet ucieszyłam, bo pewnie ludzie się wystraszą i porezygnują ze startu, będzie więcej miejsca na szosie, mniejsza pralka w wodzie, a poza tym to przecież głowa jest po mojej stronie. To ja robię trening bez względu na warunki pogodowe, to ja cisnęłam w zimowym Livigno, że mi dłonie na zjazdach odmarzały, ja ze złamaną nogą przebiegłam Rzeźnika i takie tam inne motywujące, wewnętrzne gadki :) Do rozstrzygnięcia pozostawała jedynie kwestia czy ubierać się na rower cieplej (było ok. 15 st. C) czy jechać na krótko, a może w rękawkach (wkładanych już pod piankę). Wygrała opcja ostatnia, jak się okazało najlepsza z możliwych, Bo! jesteś mistrzynią strategii i logistyki.

13710444_414073358763298_1820049270668396474_o
Naprawdę, w wodzie było przyjemniej. Fot. Krzysztof Skóra

Pływaliście kiedyś podczas ulewy? To jedno z najfajniejszych doznań, jeśli można się takim określeniem posłużyć. Poza tym woda w Radłowie jest cudna! Widoczność jak na basenie, delikatny piasek na brzegu, trasa prosta (ekhm jak dla kogo) z punktu A do punktu B z jedną wielką boją kierunkową po drodze, temperatura marzenie. I gdy tak przed startem, tuż po rozpływce, patrzyłam na tych biednych kibiców stojących na brzegu pod parasolami, zziębniętych i skulonych przed wiatrem, w kaloszach, to aż mi się ich żal normalnie zrobiło… Bo mi w piance było tak dobrze i komfortowo. I tak wcale nie musiałam się przejmować, tym że moknę.

Pomijając dwie duże wtopy z nawigacją oraz jedną mniejszą, płynęło mi się re-we-la-cy-jnie. Niestety nie dorwałam żadnych bąbelków, więc musiałam radzić sobie sama, ale i tak wychodziło. Oddech na dwa, żwawo, z dalekim chwytem wody i mocnym pociągnięciem do samego końca. Oczywiście w połowie dystansu odniosłam standardowe już wrażenie, że płynę w miejscu i pewnie jestem już na samym końcu, postanowiłam jednak nie oglądać się za siebie, tylko cisnąć dalej, a nawet przyspieszyć. Z wody wyszłam po 14:24!!! Zegarek pokazał mi ok. 100 m mniej, ale tempo 1:44 na 100 m jest dla mnie na chwilę obecną (przeżywam regres w pływaniu) (to tak będzie w kółko, prawda Joanna?) jak najbardziej do zaakceptowania! Brawo ja.

13737664_414073755429925_4265806125525151768_o
Zalew Radłów – nic tylko pływać. Krzysztof Skóra

W sumie to nawet nie wiem czy padało jak wsiadałam na rower czy też nie, ale pamiętam, że przestrzegłam siebie tylko w myślach, że ostrożnie bo mokro i ślisko. Choć z drugiej strony diabełek mówił też, szybko Bo, ciśnij, że na prostej nic się nie zdarzy, że rura do przodu, ta trasa jest stworzona do napierdalania! I w takim to oto emocjonalnym rozkroku na bajku jechałam słuchając raz przestróg, by ostrożnie, raz poganiania, że przecież potrafisz szybciej. Ale nie będę ściemniać, bałam się jak diabli. Rurkę od bidonu odblokowałam dopiero po 20 minutach, gdy odważyłam się oderwać jedną rękę od kierownicy, gluty pod nosem wisiały w zasadzie przez cały dystans (nawet nie szukam więcej zdjęć!), bo również strach było się ruszyć i obetrzeć, na zegarek zerkałam tylko, gdy musiałam, to również wymagało drobnej zmiany pozycji. Poza tym, na każdym, nawet lekkim zakręcie, szerokim łukiem jechałam, w górnym chwycie rzecz jasna i delikatnie na hamplach, aby mieć kontrolę. A wyprzedzanie tylko wtedy, gdy rywala mogę minąć w przynajmniej 1-metrowym odstępie. Tak, mimo osiąganych prędkości, których wcale się już nie wstydzę, wciąż jestem Bożeną triathlonu, a w takich warunkach to nawet i Grażyną.

13769546_1368079733208447_4172029605370044621_n
Mina miną. Najważniejsze, że gluta nie widać! :) Fot. Sylwia Latos

Padało non stop. Raz łagodniej, innym razem tak, że krople aż kuły po ciele, a z kasku woda spływała tworząc przed oczami kurtynę wodną. Wiatr również sprawiał wrażenie, że cały czas w twarz, ale ponoć bywały i fragmenty z wiatrem, nie wiem, nie odczułam :) Na szczęście nie marzłam. Rękawki zrobiły swoje (a może to trupie czachy?), ale też tak bardzo skupiona byłam na jeździe, na trzymaniu tempa, na kadencji i takim świadomym pedałowaniu, aby nie wywinąć orła, że pewne bodźce być może po prostu do mnie nie docierały.

Niestety docierał widok draftujących parówek. Normalnie żal mi was. Jesteście prostakami, oszustami i luzerami!!! I wcale mi nie szkoda tych, którzy ponoć zaliczyli grupowo gdzieś dzwona na trasie. Bo w peletonie też trzeba umieć jeździć hehe (patrz zasada nr 37). Won z triathlonu!

Zaskoczona jestem wynikiem roweru. Średnia 36,3 km/h jest moim osobistym nowym rekordem świata! Aż strach pomyśleć coby było w dobrych warunkach, naprawdę momentami jechałam dość asekuracyjnie… Na rowerze minęłam cztery dziewczyny, przed sobą naliczyłam trzy plus Justyna na nawijce tuż za plecami, która mnie goniła przez cały etap kolarski (pozdrawiam!), ale łyknęła dopiero na biegu, czego się niestety spodziewałam i na co tak naprawdę zdążyłam się przez tę godzinę w siodle psychicznie przygotować :) Bo jeszcze trzeba zaznaczyć, że do Radłowa (za pudło były wysokie nagrody pieniężne) zjechali naprawdę mocni zawodnicy i zawodniczki. Podium totalnie poza zasięgiem nawet jakbym silniczek w Czesławie miała, a na bieganiu leciała cały czas z górki. Co nie znaczyło jednak, że nie chciałam walczyć i dać z siebie wszystkiego. O nie. Zresztą miny ma zdjęciach mówią same za siebie.

13719503_414074095429891_1845646716788932293_o
Wyścigu nie wygrałam. Ale w rankingu min jestem na samym szczycie! Fot. Krzysztof Skóra

Boziu, jak mi się biegło dobrze! Jak miło trzymało się tempo poniżej 4:50 min/km! Na dość trudnej, w połowie błotnistej i krossowej trasie! Czyli jednak potrafię cokolwiek biegać (po Suszu nastąpiła załamka level hard) (nie wiedziałam co robić i jak próbować to ratować), ba nawet w drugiej połowie dystansu przyspieszyć o kilka sekund! Kiedy już wiedziałam, że rower pojechałam w miarę, a przede wszystkim cało, moim cichym planem na ten start było złamanie 2:25. Pomyślałam – to będzie coś i że taki wynik bez wstydu można dedykować mojej Siostrze, a zarazem Współojcu naszych pĄdzięci (to skomplikowane) – Krasusowi, którego czeka operacja jakkostki.

Ale kiedy coraz dłużej udawało mi się trzymać tempo poniżej 5:00 min/km i wciąż zgrabnie niczym sarenka przez kałuże przeskakiwałam, to postanowiłam że spróbuję ugryźć 2:21. Niewiarygodne jakie głupie rzeczy człowiekowi podczas biegania do głowy przychodzą… A potem, na 3 km przed metą, stwierdziłam, że stawiam wszystko na jedną kartę i walczę o złamanie 2:20. Wtedy to się działo! Lecę w 4:43 min/km i przyspieszam. Wciąż przyspieszam, rozmazany asfalt (wybiegliśmy już na twardą nawierzchnię) jak bieżnia mechaniczna w zawrotnym tempie przesuwa się pod podeszwami, ja wciąż przyspieszam. Mijam ludzi niczym Kszczot na ostatniej prostej, tętno rośnie, oddech głośniejszy i coraz szybszy, ja wciąż przyspieszam! Po kilkuset metrach patrzę na zegarek, a tam… 4:43. Noż kurwa mać! Wskazówko drgnij! I znowu przyspieszam, kadencja tysiąc, tętno miliard, mknę tym razem już naprawdę jak Ewa Swoboda, zerkam na garmina. A tam… 4:43. Aaaa! No oszaleję zaraz! Chyba się skurwiel popsuł, przecież gnam!

13724858_1368084829874604_6950492213067909250_o
Pozostając w tematyce głupich min… Fot. Sylwia Latos

I tak przyspieszałam ostatnie kilometry do mety, choć tak naprawdę nie przyspieszałam, ale na pewno robiłam co mogłam i starałam jak nie pamiętam kiedy ostatnio :) Agrafka, zawijka tuż za barierkami, znowu ulubione błotko, którego tym razem wcale już nie omijam i jest meta na horyzoncie! Jakkostka Krasusa uratowana! Na zegarze z daleka widzę nawet, że 2:18 coś, więc już sobie troszkę zwalniam, a potem jeszcze ku uciesze tłumu, a przede wszystkim własnej, obunóż do wielkiej kałuży wskakuję i cała taka brudna i szczęśliwa do mety z radością zmierzam. Aaa! Znowu udało się coś niesamowitego! Kocham triathlon!

Z czasem 2:19:09 (1/4 IM) udało mi się wywalczyć 5-te miejsce w OPEN i pierwsze w kategorii (ale w takiej obszernej, gdzie przyszło mi rywalizować z młodzieżą), więc jestem bardzo zadowolona. W zasadzie wszystko wyszło. Pływanie elegancko, rower ponadprzeciętnie i wreszcie bieg, w którym udało mi się trzymać założone tempo, a nawet „przyspieszyć” w końcówce i jeszcze mieć z tego frajdę. Martwi mnie wprawdzie ta nieporadność na rowerze, ale zrzucam to na karb warunków i braku doświadczenia. Jeszcze pośmigam bez trzymanki, zobaczycie!

A zawody? Rewelacja! Zarówno trasy (krystaliczne pływanie oraz rower z zamkniętym ruchem, płaskością i asfaltowym aksamitem – marzenie!), jak i sama organizacja, którą pogoda wystawiła na ogromną próbę. Wolontariusze, oprawa, toalety, punkty odżywiania, strefa finishera, zabezpieczenie – naprawdę szacunek i pełna profeska, zresztą niedługo wyniki ankiet na lepszytriathlon.pl to poczytacie więcej. No może tylko sędziów na trasie kolarskiej brakowało, by łapać i chłostą karać draftujące parówki… I jeszcze strasznie miło było spotkać ludzi kojarzących ten blog i moją (ekhm) skromną osobę. Pozdrawiam wszystkich gorąco, aż się chce pisać wiedząc, że naprawdę ktoś to czyta i jeszcze się do tego przyznaje.

13767244_414080855429215_1445613672243489275_o
Cześć pudło, fajnie znowu cię wchodzić. Fot. Krzysztof Skóra

Przede mną ostatnia prosta do połówki w Herbalife Triathlon Gdynia. Widząc jak sypią się wszyscy dookoła, cel jest jeden – dotrwać w zdrowiu i jednym kawałku. A potem to już jakoś będzie! Oby tylko nie padało :)

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.