Złamana, choć tak naprawdę nie

Dziwne. Chyba zaczynam przechodzić do porządku dziennego z tym, że zawsze coś mi popsuje fajnie zapowiadający się sezon. I jak już idzie dobrze, jak mam plany, marzenia, chęci i możliwości ich realizowania, to zawsze coś pierdolnie i powie mi tylko, hola hola, stop panienko, za dużo byś tego wszystkiego chciała. No no no!

Przyzwyczajam się. Mam już teraz pełną świadomość, że biorę magię sportowej pasji z całym inwentarzem: ze łzami szczęścia na mecie, ciężkimi medalami, z fantastycznymi ludźmi oraz różnymi przygodami, które mogę tutaj pięknie opisywać ku chwale własnej oraz wiecznej pamięci potomnych :) Biorę jednak też sport z jego wielką, ciemną stroną: bólem, ryzykiem, zmęczeniem i porażkami. Oraz kontuzjami, które po prostu się zdarzają.

Nie będę uprawiać teraz samobiczowania, że za dużo, zbyt intensywnie trenowałam i że bez głowy lub bez trenera. Że biegałam lekceważąc ból (wcale nie taki wielki przecież) i że nie robiłam durnych i znienawidzonych ćwiczeń na berecie. Być może tak, być może nie. Miałam w głowie plan, ambitny plan i ciężka praca przybliżyć mnie miała do jego realizacji. Słuchałam swojego ciała, dbałam o odpoczynek, rozciąganie, regenerację i dietę. Różnicowałam treningi, no dobra może poza tymi ćwiczeniami, wysypiałam się, odpuszczałam, kiedy nie było sił lub kiedy po prostu mi się nie chciało… Naprawdę nie szalałam.

Pewnie jednak gdzieś popełniłam błąd. Chyba raczej na pewno popełniłam. Ale kurde co z tego? Nie błądzą ci, którzy bezczynnie siedzą w domu i wcale nie zamierzam teraz niczego żałować, gdybać, tłumaczyć się i płakać. Poza tym co to da?

gorka
I tak całe życie… :) Pod górkę
Zmęczeniowe złamanie kości piszczelowej – krótka historia choroby

Nie jest to nic arcyciekawego, ale wiem, że wiele osób boryka się z podobnymi problemami, więc opiszę jak to ze mną było, może ktoś skorzysta, nauczy się, w porę zareaguje, uniknie.

Pierwszy raz ból w przednio-przyśrodkowej okolicy piszczeli pojawił się chyba dwa tygodnie przed Ultramaratonem Podkarpackim, a więc jakieś 9 tygodni temu. Byłam w trakcie mocnych przygotowań do Biegu Rzeźnika: dużo biegania w terenie, sporo podbiegów, zbiegów i kilometrażu. Nie był to ból killer, taki który zatrzymuje człowieka w miejscu, wykrzywia mu twarz w grymasie cierpienia i totalnie uniemożliwia kontynuowanie treningu. I pewnie szkoda, że taki nie był… Bolało gdzieś tam w tle, ból był taki przyczajony, upierdliwy, coraz częściej jednak po prostu BYŁ. Odczuwalny zwłaszcza na początku treningu (zanim się rozgrzałam), po jego zakończeniu i często rano tuż po przebudzeniu. Na początku nie robiłam nic, mało to razy coś mnie bolało, a następnie przechodziło nie wiadomo nawet kiedy? Potem jednak zastosowałam standardową procedurę: chłodzenie, maści i wizyta u fizjoterapeuty. Wymasował, okleił, będzie dobrze powiedział i życzył powodzenia na Ultramaratonie Podkarpackim. Całkiem słusznego powodzenia (udało się tam przecież wygrać!), a zatejpowana noga po kilku kilometrach przestała boleć i pozwoliła mi na zawodach dać z siebie jeśli nie wszystko, to na pewno bardzo wiele.

IMG_2572
Przygotowania do Rzeźnika. Nie obyło się bez dzwonów :)

Po Ultramaratonie Podkarpackim dość mocno byłam zmęczona. Na całym ciele zmęczona, i w środku też, więc niespecjalnie martwił mnie ból nogi, który był zaledwie przecież tylko jednym z wielu. Ponowna wizyta u fizjo, diagnoza, że to zapewne coś z powięzią i / lub shin splints, że jakieś grudki wyczuwalne w terapii manualnej, które trzeba rozbijać, co dodam, do najprzyjemniejszych rzeczy nie należy. I masowany człowiek po prostu drze się w niebogłosy jakby go ze skóry obdzierano lub przynajmniej kradziono mu ukochany rower, a znikąd żadnej pomocy. Zgodnie z zaleceniami fizjoterapeuty rozciągałam więc łydkę na kilka sposobów, rolowałam, chłodziłam i smarowałam. A na weekendowy wyjazd treningowy w Bieszczady (tydzień po UP) zatejpować ponownie się dałam, a samo bieganie z pĄpkinsami z racji wciąż odczuwalnego zmęczenia potraktować raczej rekreacyjnie i wycieczkowo chciałam. I potraktowałam.

Tymczasem ból piszczeli trwał. Już może ciut wyraźniej, szczególnie rano i na pierwszych kilometrach biegu, ale umówmy się, nieraz doświadczałam już silniejszych bodźców, przy których ta piszczelowa niedogodność popierdółką jakąś się wydawała. Poza tym Super Bo, nie? Wszystko spokojnie było więc do zniesienia, a żadne myśli, że to być może coś poważniejszego po prostu nie miały racji bytu. Ostatnie treningi na 2 tygodnie przed Rzeźnikiem (luźne i spokojne wybiegania po 15-20 km) robiłam już jednak z tym wciążobecnym bólem. Podkręcałam głośniej muzykę, wizualizowałam start w Bieszczadach, zagłuszałam ból. Co innego poza tym miałabym robić? Zrezygnować? Odpuścić?

Ostatnie delikatne szlify przed Rzeżnikiem

Ostatni biegowy trening zrobiłam 9 dni przed Rzeźnikiem. Nie było sensu dalej cisnąć i walczyć z bólem, znacznie więcej zyskiwałam na odpoczynku niż klepaniu kilometrów pod blokiem. Raz poszłam na rower (ból pojawiał się jedynie na podjazdach), ze dwa razy popluskałam się w basenie. Poza tym pełnia lenistwa. Noga pobolewała, czułam ją podczas chodzenia, a przy podbieganiu do świateł niestety czułam coraz bardziej… Bałam się nawet sprawdzać, jak to jest podczas „zwykłego biegania”. Dzień przed Rzeźnikiem, ponowna wizyta u fizjo, masaż, rozbijanie powięziowych grudek i moje pytanie, na które tak bardzo bałam się usłyszeć odpowiedź. A co może się stać, jeśli pobiegnę Rzeźnika z bólem i na ketonalu? Jak bardzo mogę pogorszyć sprawę, czy umrę? :) Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, powiedział Maciek. Uraz może się pogłębić, ale może też tak się zdarzyć, że pod wpływem pracy mięśni (oczywiście nie cytuję dosłownie, niech poprawią mnie eksperci), te grudki się rozbiją i noga sama się naprawi. Po czym otejpował mnie prawie że pod pachy ślicznym różowym plastrem oraz życzył powodzenia. Podziękowałam.

Jak było na Rzeźniku, mniej więcej wiecie. Wypoczęta byłam to na pewno :) Ból nogi niestety nie pozwalał o sobie zapomnieć, zawsze gdzieś tam ćmił, po rozgrzewce nie bardzo chciał minąć, podobnie jak po pierwszych kilometrach biegu. Wtedy łyknęłam ketonal, który zresztą wcale mi nie pomógł, ale ponieważ chwilę potem zalogowałam się do biegu i było wiele znacznie ciekawszych rzeczy niż ból piszczeli, po prostu przestałam o nim myśleć. Czasem pojawiał się na zbiegach, czasem przypomniał o sobie na płaskim, ale odniosłam wrażenie, że nie bardzo chciał mi wtedy podczas rzeźnickich zmagań przeszkadzać i grzecznie usuwał się stopniowo na plan dalszy.

A potem nadciągnęła BOmba, która nie pozwoliła mi biec, tylko brutalnie zmusiła do marszu. Wtedy bolało już mnie wszystko i szczerze, to nie pamiętam, czy piszczel również. Bardziej bolała mnie dusza, a także włosy i paznokcie, serio mówię, a nie jakaś tam głupia noga.

IMG_7020
Bieg Rzeźnika. Gdzieś tak w okolicach 68 km.

I tak sobie myślę teraz, że to może dobrze, że bomba wybrała właśnie wtedy? I zabroniła mi biec? Ku przestrodze opowiem Wam historię Kaśki, koleżanki z Rzeszowa (pozdrawiam!). Na jednym z terenowych treningów przed Ultramaratonem Podkarpackim, na ostrym zbiegu poślizgnęła się i upadła. Złamała nogę w dwóch miejscach, potrzebna była operacja i śruby, a rehabilitacja trwa nadal (kuruj się!). Jak się potem okazało, już wtedy, na tej wycieczce biegowej, Kaśka miała zmęczeniowe złamanie kości… Które poprawiła podwójnie tym niefortunnym upadkiem. Więc nie lekceważcie bólu piszczeli. Kiedy nie ustępuje przez kilka tygodni, naprawdę warto i trzeba wybrać się do lekarza oraz zrobić odpowiednie badania.

A wracając do mnie, to paradoksalnie po Biegu Rzeźnika, ból piszczeli całkowicie zniknął. A fizjo stwierdził, że „grudki na powięzi” (idealny tytuł na jakiś kryminał, prawda?) również są niewyczuwalne i że wygląda na to, że się (boska Bo) naprawiłam… Po trzech dniach ból jednak wrócił, nasilił się, towarzyszył mi już przy każdej codziennej czynności. Pojawił się prawdziwy strach, że to jednak zmęczeniowe złamanie kości, zaczęło czytanie internetów oraz dokładne sprawdzanie objawów (ból silny i punktowy, zgrubienie na kości, mniejszy ból rano). Zapadła decyzja, idziesz Bo do lekarza.

Zarówno pierwszy jak i drugi doktor (oczywiście o sobie nie wiedzą hihi…) po usłyszeniu „mojej historii” i obejrzeniu nogi (delikatne zgrubienie na kości), byli niemalże pewni, że to zmęczeniowe złamanie piszczeli. USG nie wykazało żadnych zmian w tkance mięśniowej, RTG również było w porządku. Pozostała tomografia komputerowa i rezonans magnetyczny, które z racji długiego oczekiwania zdecydowałam się zrobić prywatnie. A że tomografia również może nie wykazać złamania, wybrałam rezonans, aby zrobić to raz a dobrze i konkretnie. I aby wreszcie wiedzieć co mi jest. Ta niewiedza i wewnętrzna walka (biegać czy nie, odpuścić czy cisnąć, zaprzyjaźnić się z bólem czy z nim walczyć) była równie frustrująca i męcząca jak sam uraz.

Co ciekawe, wynik rezonansu potwierdził nie jedno, ale dwa złamania. Jedno wygojone i drugie (powyżej) świeże złamanie kości piszczelowej prawej. Czyżby więc moje wcześniejsze shin splints było jednak złamaniem? Dobrze, że wtedy odpuściłam ten maraton…

Co dalej?

Może nogę i mam złamaną, ale na pewno nie złamało to mnie. Następną wizytę u lekarza mam zaplanowaną na ten czwartek. Będziemy wówczas pertraktować jak długo mam się nie ruszać i odpoczywać. BO na razie nie ruszam się w zasadzie nic. Do chodzenia zakładać mam ortezę (zakładam, ale poruszanie się w tym jest chyba gorsze od chodzenia w szpilkach), odciążam nogę kiedy tylko się da, dużo leżę oraz czułym głosem przemawiam do niej wieczorami „zrastaj się o zrastaj kochaniutka”. I głaszczę :) Od dzisiaj rozpoczynam również zabiegi (magnetronik, laser i te sprawy). Próbuję pozbyć się pakietów startowych na Frydman i Oravaman. Wciąż mam nadzieję, że na Gdynię (1/2 IM, 8 sierpnia) jakoś się wykaraskam i choć tiptopami, ale będę mogła wziąć udział w tych zawodach (choć pewnie raczej nie) (bye bye 5 kg Korsaszy od mKona…). Nadrabiam zaległości książkowe, więc niebawem na blogu pojawi się kilka recenzji i konkursów. Nie płaczę, nie dramatyzuję. Dbam, by w mojej diecie było dużo wapnia, białka i witaminy D. Nie uciekam w alkohol ani w kompulsywne jedzenie, nie rozpaczam. Spox, mam się więc całkiem dobrze i tylko trochę, ociupinkę może, zazdroszczę Wam tych sukcesów biegowych i triathlonowych, którymi chwalicie się na Facebooku :)

nogi
Pytacie co to za butki. Odpowiadam, że Keeny :)

Uwielbiam sport i nadal będę go robić. Zdobywać medale, wygrywać, przeżywać super przygody oraz płakać, łamać się i kontuzjować! Chcę i będę tak żyć! Wybieram to od trwania w codziennej i nudnej przyziemności. BO dzięki emocjom właśnie, przez te piękne, ale też i czasem przykre chwile, moja przyziemność wznosi się ponad poziomy. Wysoko, wysoko ponad… Niczym gołębica :)

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.