Popsuty 8. Półmaraton Rzeszowski

Zjebałam – jak to literacko określił ojciec Błażej. No po prostu, najzwyczajniej w świecie, zjebałam. Mogłabym zwalać winę na zbyt okrągły czip, który ciążył przy bucie niczym kula u nogi. Mogłabym narzekać na grzejące jak w sierpniu słońce oraz wiatr urywający głowę oraz dziwną godzinę startu. Skarżyć się na złe samopoczucie ostatniego tygodnia lub obarczać odpowiedzialnością pomaratońskie zmęczenie… Mogłabym. Ale i tak nic nie zmieni faktu, że zjebałam. I 8. Półmaraton Rzeszowski odciśnie znaczące piętno na mej dotychczasowej karierze sportowej… A jeszcze większe na psychice :)

10-kilometrowy półmaraton

W skrócie. Chciałam pobiec poniżej 1:40. Już po pierwszych trzech kilometrach czułam, że będzie ciężko, ale postanowiłam zawalczyć, w końcu nie bez powodu zwą mnie boska. Nie raz kończyłam już przecież zawody z tętnem 187 lub wyższym, dlaczego więc miałoby się teraz nie udać, rajt? A więc gnałam jak głupia do przodu prowadząc z sobą fascynujący wręcz dialog, że jeszcze tylko 16 km. Iiile? Szesnaście, spoko Bo, dasz radę :)

IMG_2389a

Kiedy zaczął mnie dusić pasek od pulsometru (co jeśli się zdarza, dzieje się już na ostatniej prostej) wiedziałam, że może być niefajnie. Najpierw zsunęłam go więc na pas, a potem niczym gwiazda rocka rzucająca pałeczki perkusyjne w kierunku rozentuzjazmowanego tłumu, tak również ja ściągnęłam go szybko i rzuciłam kibicującemu koledze. Poczułam ulgę. Krótkotrwałą ulgę, bo zaczął dusić mnie z kolei biustonosz. O-oł, tego jeszcze nie grali, a mamy 6 kilometr. Co robi więc Bo, gdy biustonosz nie pozwala jej oddychać? Nie, spox. Nie rzuca nim w tłum. Ale rozpiąć zawsze może, ufff, jak dobrze…

I tak trzymając nadal to cholernie głupie tempo gnałam tak sobie do przodu, uwolniona i zadowolona, że wreszcie nic mnie nie dusi. No może oprócz wiatru nie dusi (bo ten oczywiście w twarz i to pełną gębą) oraz braku tchu, który nagle zaczął mi wyraźnie, coraz wyraźniej doskwierać. Normalnie nie było czym oddychać, a lampa z nieba nie ułatwiała sprawy! O-oł po raz drugi. Nie podoba mi się. Nie lubię. Naprawdę mi się to nie podoba i naprawdę nie lubię! Więc jak gdyby nigdy nic, przechodzę sobie kurde w marsz. Aco. Zabroni mi ktoś? Normalnie zajebiście, idę sobie. Potem jednak ogarniam się, podejmuję kolejną próbę i podłączam pod grupę biegnącą na 1:40. Noo, w grupie znacznie lepiej i raźniej. Mniejszy wiatr i tempo spokojniejsze jakby jakoś. Będzie dobrze. Może dojadę w tym pociągu do jakiejś większej stacji niż tylko do 8 km? Dojechałam, do 10 km.

Podczas gdy jedni biegną, inni oddają się pasji łowienia dłuuugimi wędkami. Fot. Krzysztof Kapica, Nowiny24.pl

Bo nagle ktoś jakby odłączył mi zasilanie. Wyciągnął wtyczkę, wcisnął off, zasłonił panel słoneczny, zgasił światło. Pojawiły się mroczki przed oczami, kręćki w głowie i gumowe nogi. Game over. Game over. Game over. Ciut się przestraszyłam, przystanęło mi się, uklękło, a potem już ciut bardziej świadomie usiadło na najbliższej ławce. Po kilkunastu sekundach (a może kilkudziesięciu?) poczułam się już niby całkiem dobrze, ale wiedziałam, że dla mnie dzisiejszy półmaraton się skończył. Game over. Game over. Game over. I tylko tym wszystkim zatroskanym, przebiegającym obok sportowcom odpowiadałam (siląc się na najszerszy z możliwych i najserdeczniejszy uśmiech), że wszystko ok. Wszystko ok! Tak, ok! Głowy nie dam, ale chyba kilka razy wspomniałam również ciut głośniej, że pierdolę to bieganie, czym wprawiłam ponoć co poniektórych w przedziwne rozbawienie, nie kumam :)

I tak potem leżałam sobie 15 minut na tej ławce z nogami w górze, wygrzewając się na słońcu i myśląc. Że co teraz. Że jestem do niczego. Że którędy najszybciej na linię mety po depozyt (najnormalniej w świecie nie chciało mi się biec po „jakieś głupie 1:45 czy 1:50”). Że jestem do niczego. Tak tak, wszystko ok, dziękuję – wyrywali mnie z zamyślenia ci zatroskani biegacze. Ja po prostu pierdolę to bieganie. I czy ja jeszcze kiedykolwiek będę umiała biegać. Czy to ma sens. Że szkoda medalu, bo pewnie ładny i ciężki. Czy nie lepiej teraz w domu rosół gotować i kapustę smażyć, a nie biegać w jakiś durnych półmaratonach. Że nie mam ostatnio farta do tego Rzeszowa myślałam. Że jestem do niczego.

Kic kic

Na szczęście pomyślałam też, że skoro dla mnie nie ma już ratunku i skoro nastał tak dramatyczny koniec mojego biegania, to może chociaż przydam się na coś i do czegoś. I pomogę Bartkowi pozającować grupę na 2 godziny. Będę jak Kargol, rozmarzyłam się… Poczekałam więc, wstałam, po czym znowu usiadłam, bo mroczki, kręćki i gumowe nogi, potem znowu wstałam, przedstawiłam się grzecznie nadbiegającej grupie dwójkołamaczy i zaczęłam z nimi biec. Zagaduję, silę się na głupie dowcipy, robię „echo” pod mostem, klaszczę i krzyczę na kibiców, czemu to oni nie klaszczą i nie kibicują, w końcu od czego są, bo przecież nie od biegania. A gdy na punkcie odżywczym zabrakło napojów, to porwałam pięciolitrowy baniak wody od wolontariusza i potem sama serwowałam ją wszystkim chętnym. Taki mobilny punkt odżywczy zrobiłam hehe, przez dwa kilometry go dźwigałam. Gadałam z Bartkiem, znowu coś tam głupiego do grupy rzuciłam (kurde, strasznie to trudne takie „zaangażowane” zającowanie, naprawdę trzeba mieć gadane).

Kic kic. Chlip chlip. Fot. Błękitna.tv

I tak zagłuszając swój wewnętrzny głos wkurwu, zgrywając przed sobą, że przecież nic takiego się nie stało, człapałam sobie do mety udając, że pomagam, a tak naprawdę to oni pomagali mi… Fajnie było zającować, fajnie obserwować tę radość, dumę i satysfakcję, że się udaje. Fajnie było im krzyknąć pół kilometra przed metą, że teraz „ogień z dupy”. Naprawdę z wierzchu było całkiem fajnie… Tylko w środku straszny żal, smutek i gniew. I świadomość, że jestem do niczego. Jesteś.

Co teraz?

Ten start jest dla mnie dobitnym przykładem, że bez treningów trudno o fajne wyniki. Oraz potwierdzeniem tezy, że wszystko, absolutnie wszystko, co udało mi się do tej pory w sporcie ekhmm… osiągnąć, własnej pracy i harówce zawdzięczam. Żaden tam talent, lekka łydka, urok osobisty czy wrodzona szybkość gazeli. Tymi ręcyma i tymi nogyma sama i wyłącznie sama na to wszystko zapracowałam! Sama! Rzemieślnikiem zwykłym jestem, niczym więcej. Który, jeśli zrobi i wytrenuje co trzeba (a z reguły nawet ciut więcej) ma szansę na jakiśtam zadowalający wynik. I który – jeśli chce teraz coś ciekawego osiągnąć, lub przynajmniej utrzymać obecny (ubiegłoroczny) poziom – pracować musi jeszcze mocniej i bardziej. Trenować, zajeżdżać się i zaharowywać. Psia mać.

W czym problem spytają, przecież Bo, ty lubisz się masakrować i męczyć. Oczywiście, że lubię odpowiem. Nie wyobrażam sobie życia bez sportu, bez wyzwań, celów oraz tego cholernego zmęczenia i upodlenia na treningu. Bez gór, bez roweru? Bez kraula? No way. Tylko, że ja nie chcę znowu do tego więzienia! Nie chcę za kratki, gdzie Wielki Jaśnie Pan Sport wyznacza i definiuje tryb mojego życia. Nie chcę myśleć tylko i wyłącznie w kategoriach dystansów i życiówek oraz robić wszystkiego w rytmie tętna oraz kadencji. Nie chcę, by sport stał się (znowu) moim życiem. Nie! Nie! Nie!

Ale życiówki to ja owszem i chętnie :)

Jak żyć?

BTW. To temat jednego z wpisów, który siedzi mi w głowie od ponad roku i pewnie nie doczeka się jednak publikacji, bo zbyt osobisty jest i ckliwy… Wpis pod roboczym tytułem: „Czy lepiej być szczęśliwym, czy lepiej mieć życiówki i pudła”. Tak filozoficznie i prowokatorsko (bo oczywiście, przecież i bynajmniej, można mieć jedno i drugie, rajt?) Tak refleksyjnie więc… Wpis o roboczym zakończeniu: Więc zanim zaczniesz gonić następnego króliczka (ty nazywasz to oczywiście marzeniami), zatrzymaj się na moment. I pomyśl, czego tak naprawdę szukasz, czego się boisz i przed czym kurwa tak naprawdę uciekasz.  Bo może to wszystko nie warto.

A wracając do mnie. Plan jest więc taki, aby znowu wziąć się do roboty. Łatwiej jest mi teraz i przyjemniej (mryg!), poza tym nadal (na szczęście) trwa jaranie na trenowanie. Dobrze, że nauka przyszła tak szybko i sparzyłam się na pietruszkowym starcie, a nie np. w rywalizacji o mistrzostwo świata, nie? Muszę tylko uważać z tym trenowaniem i cały czas mieć się na baczności. Granica między pasją a obsesją jest bowiem bardzo cienka i śliska. A bywa, że niewidoczna nawet czasem, gdyż Jaśnie Pan Sport przebiegły jest i sprytny w tej swojej zachłanności i różnych chwyta się sposobów, by mnie znowu sobą omotać i wsadzić za kratki.
Ale ja się nie dam. Żadnej recydywy.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.