Łajza jest tylko jedna

Chciałabym napisać, że stało się to podczas mega niebezpiecznego zjazdu, na którym prułam 78 km/h. Albo że ratując jeża wykonałam niezaplanowany manewr i poleciałam przez kierę. Lub chociaż, że za dużo żwirku było pod kołami lub zapatrzyłam się na piękne widoki. No niestety nie napiszę tak. Za to powiem coś całkiem innego. I prozaicznego. Gorszej łajzy świat nie widział! I pewnie już nie zobaczy, chyba że tylko taką jedną. Wciąż tę samą i niezastąpioną. Jedyną taką łajzę na świecie.

BO się nazywa. Znacie? To poznajcie

To miał być fajny, długi, 110 kilometrowy rozjazd z Kuźnią Triathlonu. Mniej górek niż dotychczas, pogoda jakby sprzyjająca, forma niby też, choć już troszkę wystrzelana od kilku dni kręcenia. Jechaliśmy razem (ekhm… kręciłam z najmocniejszą, kilkunastoosobową grupą), peletonem (strasznie fajna sprawa!), parami i gęsiego. Stopniowo uczyłam się zwyczajów panujących w takim zbiorowym stylu jazdy. Że bez hamulców, że przeszkody pokazywać tym co z tyłu, że co 2 minuty zmiany jak padało hasło, że równo i bez szarpania. Bez problemu utrzymywałam tempo, które na płaskim spokojnie wynosiło nawet i 40 km/h, piłam, jadłam, gadałam, myślałam. Na podjazdach byłam troszkę z przodu, na zjazdach kilka metrów w tle. Fajnie się jechało. Poczułam, że naprawdę zaczynam kumać o co w tym kolarstwie chodzi, że dzięki treningom z mocniejszymi, to rowerowo wycisnę z tego wyjazdu do Zako naprawdę wiele i że wskoczę na wyższy poziom „kwiatowego” wtajemniczenia.I kiedy tak na budziku było już ponad 85 km, kiedy na kolejnym tego dnia podjeździe zamulona i zapatrzona w asfalt myślałam sobie o różnych rzeczach, gdy trochę przyznaję – nie róbcie tego sami! – jechałam na autopilocie, to zdążyłam tylko usłyszeć „Uwaażaj!!!”. A potem był nagle szok, ból, odłamki zębów i smak krwi w ustach oraz równie przyjemny widok czerwonej farby na asfalcie. Co się stało zapytacie. Otóż wjechałam w samochód. W fioletowy samochód (nie dam głowy, ale być może to mazda była), który ktoś wcześniej zaparkował na samym środku drogi zapewne chcąc wyskoczyć na moment do domu po uprzednio zapomniany portfel, telefon bądź klucze.

BUUM!!! Na samo wspomnienie robi mi się słabo…

Nie będę opisywać jak strasznie się przestraszyłam, jak bardzo bolało i jak mi było głupio, gdy kilkanaście głów nade mną nachylało się z troską pytając czy wszystko w porządku. A ja nawet uśmiechnąć się nie mogłam, choć chciałam. Oraz jak cholernie niezręcznie się czułam, że zatrzymałam cały peleton, a oni (wiedziałam to) tak bardzo pragnęli gnać do przodu, a tu głupia baba psuje im szyki. I o tym nie będę pisać, że po kilkunastu minutach rozkleiłam się na dobre i poryczałam jak dziecko. Z bólu, bezradności oraz tej brutalnej świadomości, że gapa, łajza i  tak już do końca życia ever… :( Ale napiszę za to jak fantastycznie zachowali się chłopaki zostając przy mnie i szczerze się mną opiekując (dziękuję Czarek, Michał i Rafał!), jak miło przyjęła nas słowacka rodzina przed której domem ów zdarzenie się stało. Wódką chcieli mnie częstować dla kurażu, obiad dać (bo taka ty chudzieńka), a nawet miskę sera żółtego w glizdach takich wcisnęli wraz z truskawkową oranżadą do popicia. A wspominać jaki przystojny pan doktor na pogotowiu mnie przyjmował? No dobra, ale tylko tak po cichu szepnę i dla dziewczyn… :)

Potem transport z Magdą autem na pogotowie, prześwietlenia, szycie brody (w sumie 9 szwów) i wyrok – złamana żuchwa do dalszej konsultacji w specjalistycznej klinice w miejscu zamieszkania i – jak się wkrótce okazało – do operacyjnego złożenia i drutowania. Nie piszę już o siniakach na prawej nodze, obolałych ramionach i rękach na dzień następny oraz koniecznej wizycie u dentysty, na szczęście z zębami na dole, więc uśmiechać się uffff mogę! :) Uffff!

Jest takie powiedzenie, co cię nie zabije, to cię wkurwi. Idealnie mnie teraz oddaje. Wkurzyłam się na siebie. Że wydaje mi się czasami, że jestem już takie ajwaj, triathlonistka wielka, a tymczasem wciąż ta sama łajza co w zerówce. Że marzy mi się nie wiadomo co i po co, a na zwykłym rowerze nie potrafię jeździć. Filozoficznie naszła mnie też refleksja, że może za czymś gnam niepotrzebnie lub uciekam i dlaczego narażam swe zdrowie i życie całkowicie przecież bez sensu… Po co mi to? Noo, na takie rozmyślania mnie wzięło. Serio.

No ale na razie się nie poddaję! Nie bez powodów (wstać) nominowana zostałam (usiąść) w konkursie „Blogerka Fitness Lato 2014” organizowanego przez Zalando i Women’s Health. I choć dla mnie fit, to bardziej fittowanie roweru :) to skoro ktoś mnie wybrał i w uzasadnieniu napisał, że wytypowane autorki własnym przykładem świadczą o tym, że warto przełamywać swoje słabości i wytrwale pracować nad sylwetką i kondycją, ale także pozytywnie wpływają na Czytelniczki swoich blogów, mobilizując je do mniej lub bardziej regularnych treningów, to może faktycznie jest w tym choć grosz prawdy. Poza tym. Taka jestem teraz mała, słaba, bidulka. W szpitalu…. I boli mnie policzek lewy. I źle mnie tutaj karmią… Zagłosujecie na Run Bo! Prawda? :)  Klikamy klikamy!
Poza tym nagrody można wygrać, więc do dzieła!

Kuźnia Triathlonu kuje, że hoho

Zamiast tego posta miała być tu relacja z obozu tri w Zakopanem z Kuźnią Triathlonu. Relacji jako takiej nie będzie, ale o samej Kuźni to napisać muszę, bo się uduszę. Już po pierwszych treningach wiedziałam, że będą tu same ochy.

Oczywiście, można gadać, co wspaniałego może być w zorganizowaniu wspólnego rozjazdu bądź biegania Pod Reglami. Ale całość tworzą szczegóły. Szczegóły i szczególiki, które w przypadku Kuźni Triathlonu dopracowane są do perfekcji. Zimna cola na zakończenie trudnego treningu rowerowego. Roadbooki z rozpiską poszczególnych, precyzyjnie zaplanowanych tras do zabrania ze sobą na bajka. Serwisant, który na początku obozu zrobił mini przeglądy wszystkich rowerów. Woda do picia dla uczestników. Wieczorne odprawy, na których albo oglądamy zdjęcia i wideo z minionego dnia, albo słuchamy wykładu. Zawsze pod telefonem safety car gotowy odwieźć „BOszkodowanego” do szpitala. Masaż. Oznakowanie hotelu strzałkami KT. Itakdalej i itakdalej. Dodać do tego podstawy tj. odpowiednie rozłożenie i zróżnicowanie obciążeń treningowych, podział na grupy w zależności od stopnia zaawansowania, elementy rozciągania, techniki biegowej oraz wiedzy teoretycznej, plus fajne treningi pływackie (acz szkoda, że nie codzienne) oraz dobrzy trenerzy i przesympatyczni, radośni ludzie (pozdrawiam!), wyjdzie obóz doskonały.

Kuźnia Triathlonu – polecana przez Bo.

#Dziękuję za #WszyscyzaBo #PoprostuBo

Bofull
Ponieważ dawno nie płakałam, poryczałam się i tym razem… Dzięki!
Co będzie dalej? Nie wiem… Może to faktycznie koniec? A może też i początek czegoś nowego, lepszego, mądrzejszego? Nie wiem…
About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.