VII Półmaraton Rzeszowski – też da się ómrzeć

Może zacznę od tego, że po maratonie w Barcelonie miałam dość biegania. Delikatnie mówiąc. Pierwszy tydzień powoli przytomniałam, drugi coś na bajku kręciłam, a w trzecim to głównie dumałam, jak ja kurde tę połówkę przebiegnę. Nie miałam za bardzo siły, chęci, nie czułam tego biegania, nie mówiąc już o jakiejś przedstartowej ekscytacji i adrenalinie. Innymi słowy dość miałam biegania :)

Jak więc biec, gdy ma się dość biegania? Jak? Gdy na samą myśl o zejściu poniżej 5:00 robi się człowiekowi słabo oraz bolą go wszystkie pasma, ścięgna i piszczele. Jak? No można nie startować w ogóle. To też jest jakaś opcja, aczkolwiek głupia, bo szkoda rezygnować z zawodów we własnym mieście i ze znajomymi. Przeczłapać? Ja… przeczłapać… To już lepiej zostać w domu. Treningowo pobiec? Treningowo? Ale przed czym. Bez sensu. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko przestać jojczeć, wziąć się w garść, ubrać koszulkę Smashing Pąpkins oraz kierować się na linię startu z mocnym postanowieniem walki. Walka. To ostatnio jedyna rzecz, która mi wychodzi, więc przynajmniej są jakieś szanse na ciekawe widowisko…

Te tematy dylematy
Trochę podłamały mnie rokowania kalkulatorów biegowych, które mówiły, że z takim wynikiem maratońskim: (wstać!) 3:26 (usiąść!), to ja powinnam połówkę w 1:34:coś zrobić. Ranyboskie. Do tej pory w tempie 4:30 to ja dychę biegałam i to na wyrzygu, a tu mam dwa razy tyle z haczkiem zrobić, no way. Pobicie ubiegłorocznej życiówki z Warszawy (1:37) wydawało mi się dotychczas czymś tak odrealnionym i abstrakcyjnym, że nawet nie śmiałam myśleć o zbliżeniu do tego wyniku. A jednak. Umówiłam się z kolegą, że atakujemy 1:35, ogłosiłam to wszem i wobec, aby czuć jakąś presję i postanowiłam spróbować. Run Bo, dajesz koleżanko, jesteś boska, no i jesteś u siebie! Ogniem!

A więc stanęłam na linii startu z postanowieniem walki oraz świadomością, że kurde musi i kurde będzie boleć. Nie pomyliłam się specjalnie. Napieprzanie przez ponad półtorej godziny w tempie ok. 4:30 do przyjemnych nie należy. Oczywiście Grzesiek, z którym miałam biec pognał do przodu, a następna grupa znajomych, którą dorwałam już na trasie i która leciała na 1:35, po kilku kilometrach okazała się za wolna. I weź tu się człowieku z facetami umawiaj. No weź.

Pasujemy z Pąpkoszulką do siebie, nie? :) Fot. Run Rzeszow

Biegnij Bożenka!
Ten półmaraton byłby całkiem fajny, gdyby trwał do 15 km. I jestem przekonana, że pod tym zdaniem podpisać się może wiele osób. Wcześniej wszystko układało się całkiem należycie. Garmin pokazywał średnie tempo biegu 4:28 (na tętno przestałam zerkać, gdy moim oczom, po 3 km, ukazała się liczba 182), podczepiałam się pod różnych biegaczy, szczególnie takiego jednego w czerwonym (pozdrawiam i dziękuję), z wiatrem pozwalałam sobie na ciut więcej, pod wiatr szukałam BPC (barczystych pleców chroniących). Włączyłam tempomat, starałam się równo oddychać i jakoś trwać w tej zabójczej prędkości, pomimo wciąż oscylującego w okolicach 180 tętna. Machałam do kibiców, nawet coś tam zagadywałam do współtowarzyszy doli i próbowałam żartować. Hahaha. Ale ta Bo dowcipna. Boki zrywać. I pogoda się udała. Było chłodno, rześko, mokro (rano padało) i bez słońca. Normalnie Rajbiegacza.pl. A ja w tym raju.

Na 14 km odpakowałam żel. Niezbyt przyjemnie je się żel bez popijania, na dodatek gdy człowiek czuje dość spore pragnienie. Przeżuwam ten żel jak gumę, odgryzam go kęsami i biegnę wypatrując tego cholernego punktu z wodą (było ich za mało, to fakt). Następny kęs, naprawdę jest słodko i lepko, i następny. I tak przez półtora kilometra dawkowałam sobie tę węglowodanową maź, jakże wielką czując ulgę gdy wreszcie mogłam ją przepić przepyszną, zimną wodą.

Jeszcze tylko 5 km. Kurde, odcina mi zasilanie. Jeszcze tylko 4. Coraz bardziej odcina. Zaczynam sapać jak jelcz. Świszczeć jak pasek klinowy oraz zwalniać niczym rywal Króliczka Energizer. Tempo na kilometr spada do okolic 4:40, a ja im więcej energii wkładam w przyspieszenie i urwanie tych straconych sekund, tym bardziej opadam z sił i biegnę wolniej. Im mocniej chcę, tym wychodzi coraz gorzej i słabiej. Jak w życiu. Frustrujące to. I na dodatek pod wiatr. Oraz kolka. Jeszcze tylko 3 km. Kurde no. Tak dobrze żarło… :( Już tylko 2. Wiedziałam, że nie urwę nic poniżej 1:35, zaczynało być nieciekawie, teraz chodziło więc już tylko o to, by stracić jak najmniej.

Wymyśl „dymek” do obrazka.

W okolicach 20 km jeden kibic drze się do nas wspaniałomyślnie: „Na 1:35 to teraz nie ma opierdalania, trzeba gnać!” Widać zna się facet na rzeczy. A kumpel co pruje przede mną, nieco zwalnia, ogląda się, krzyczy „Biegnij Bożenka, biegnij, damy radę” i mobilizuje mnie choć trochę na tym ostatnim etapie biegu oferując swoje BPC (dzięki!). Zakręt, lekki podbieg, prosta i… I zaplątała się Bo. Zaplątała w biało-czerwoną taśmę, którą z oznaczenia trasy zerwał wiatr… Tak. Moje wielkie, okupione bólem i kolką cierpienie nagle nabrało jakże absurdalnego i komicznego kształtu. Ozdobionego powiewającą z mych ramion plastikową taśmą. Życie. Potem już tylko szpaler ludzi, brawa, okrzyki, m.in. „Brawo Bożenka!” (a jak wół mam napisane przecież na koszulce „BO”, nie widzą?) oraz zegar pokazujący 1:35:coś. Jest, czyli prawie się udało! Urwałam! Zuch dziewczynka. I spiker przekręcający moje nazwisko oraz niepodejmujący nawet próby wymówienia nazwy drużyny (wiadomo: Smashing Pąpkins). Ale triumfalnie oznajmiający za to, że z Rzeszowa!

No to co, że z Rzeszowa 
No z Rzeszowa, a co? Gdzie bardzo fajną imprezę nam zorganizowali. Ciekawa i dość szybka trasa, sporo biegaczy (blisko 900), mimo ciut niefortunnej godziny startu (12.30) sprawna i profesjonalna organizacja oraz nagrody też niczego sobie. I kategoria, którą ostatnio lubię coraz bardziej „Najszybszy Rzeszowianin i Najszybsza Rzeszowianka”, jeśli wiecie do czego zmierzam… Tak. Ku swojemu naprawdę wielkiemu zaskoczeniu zostałam Pierwszą Najszybszą we Wsi!!! Czujecie? Najszybsza w metropolii! I z ostatecznym czasem 1:35:19 (żal tych 20 sekund, oj żal) byłam 9 wśród kobiet, oraz (fanfary) druga w kategorii. Oczywiście szok i niedowierzanie :) I pomyśleć, że mi się biec nie chciało. A nagrody jakie! Na weekend dostać mam niby do testów (nie wiedzą, co czynią) hybrydową Toyotę (jaram się!!!) oraz: 700 stówek w bonach do Intersportu na kolekcję biegową (wolałabym chyba do Zary), 3-miesięczny karnet do Klubu Pure Jatumi Fitness (oddałam koledze, przysiągł, że skorzysta) oraz zaproszenie do Centrum Terapii Funkcjonalnej na „Ocenę Functional Movement Systems” (zejdą zakwasy, pójdę, sprawdzę i opiszę). I dwa złote pucharki – postoją na widoku z tydzień, a potem zapewne powędrują do PP (pudła z pucharami).

Ta mina. Fot. Piotrek W.

Dość
Półmaraton był dla mnie dotychczas chyba najbardziej ulubionym dystansem. Nie trzeba się tak zarzynać jak na dyszce i nie ma takiego ómierania jak podczas maratonu. Do wczoraj był ulubionym. Od dnia 6 kwietnia 2014 r. wiem, że na półmaratonie też się można zarżnąć i też da się ómrzeć. Nieprawdopodobne! Jak to się człowiek uczy przez całe życie, nie?

Noo – wynik mega fajny, jestem bardzo zadowolona – ale nie było łatwo. Żadnej euforii, łez szczęścia i eksplozji endorfin na mecie. Tylko potworne zmęczenie. Oraz kołatające się w głowie pytanie: po co ci to Bo, po co? Nie wiem czy to z powodu mocnego tempa (jeszcze nigdy w życiu nie biegłam tak szybko przez tak długo), czy może wciąż siedzącego we mnie maratonu, czy też braku odpowiedniej mobilizacji, przedstartowej gorączki oraz należytych przygotowań właśnie pod ten dystans. A może to niczyja wina? I chcąc bić kolejne życiówki (w sumie to ja już chyba nie chcę), to muszę je również okupić coraz to większym cierpieniem? I wyjść daleko, bardzo daleko poza strefę komfortu? Wiem jedno. I choć na fotkach niby uśmiechnięta i radosna (zwłaszcza na pierwszych 15 km), tak chyba jednak brakowało mi trochę tego biegowego chaju, upajania się wysiłkiem na trasie oraz ogromnej satysfakcji i tych pieprzonych endorfin na mecie :( No brakowało…

I chyba wciąż mam dość biegania. Moja głowa mówi stop, a ciało chce odpocząć. Na razie dość spinki, biegania pod kolejny wynik oraz śrubowania PB. Dość. Wracam do korzeni i źródła. Do człapania po 6:00, do biegania w terenie i górkach. Do przeskakiwania przez konary oraz wpadania w kałuże. Tęsknię do rowerów. Na szczęście z wzajemnością :) I tak jak dla jednych sezon biegowy tak naprawdę dopiero się zaczął lub lada moment rozpocznie, tak mój – przynajmniej ten wiosenny – w zasadzie mogę uznać za zakończony. Teraz pora na tri, na wiatr we włosach, błoto w korbie oraz kolejne siniaki na nogach.

I to jest wizja bardzo optymistyczna. Już się nie mogę doczekać!

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.