Pudło prześladowcze. V Triathlon Ziemi Sandomierskiej

Dziwny to był triathlon. Taki inny niż wszystkie, choć i tak znowu pudło… A dziwny, bo raz że blisko domu, dwa, że trasa taka jakaś rozciągnięta, że oddzielne T1 i T2 oraz rower z punktu A do B, a nie po pętlach. I poza tym tak dziwnie i niezręcznie się czuję, jak ludzie oczekują ode mnie dobrego wyniku i miejsca oraz mówią, że na pewno takowe będzie. A jeśliby nie było, to co? Poza tym. Nie że popadam w rutynę, absolutnie nie i daleko mi do tego, ale już bardziej ogarnięta jestem w tym triathlonie, wiem jak przygotować sprzęt, nie robię wielkich oczu na widok kasku aero czy pełnego koła i to teraz ja wyjaśniam innym o co kamon. I to też jest właśnie dziwne, bo przecież niespełna 3 miesiące temu nie wiedziałam nic. A teraz wiem! Takie zmiany.

V Triathlon Ziemi Sandomierskiej (750 m swim, 20 km bike, 5 km run) to zawody niby lokalne, ale poprzez rozgrywane równocześnie Mistrzostwa Polski Lekarzy zyskują rangę ogólnopolskich i ściągają nad Wisłę ludzi z całego kraju. Było więc sporo mocnych zawodników, a i na niektórych rowerkach też można było oko zawiesić. Pływaliśmy w zalewie w Koprzywnicy, przy którym zlokalizowana była strefa T1, potem na bajku 20 km do Sandomierza, gdzie po zostawieniu sprzętu w T2  na rynku, czekał nas bieg pomiędzy turystami, sklepami z pamiątkami oraz ogródkami piwnymi. Mówiłam, że dziwnie… choć Sandomierz śliczny!

Pływanie nie wyszło

No dobra, przyznam to. Po zaskakująco dobrym pływaniu w Poznaniu uwierzyłam, że jestem żeńskim (a więc tym jeszcze lepszym) wcieleniem Phelpsa i myślałam, że pływanie to teraz dla mnie pikuś. Że tylko 750 m? W bajorku jakimś pod Sandomierzem? Lajcik, bułka z masłem, zanim się rozgrzeję, będzie już po wszystkim, może nawet szkoda ubierać piankę. A tymczasem wcale nie. Płynęło mi się źle, ustawiłam się nie tam gdzie trzeba, inni notorycznie przypominali mi co to pralka i ostatecznie nie mogłam złapać rytmu. Generalnie szarpałam się strasznie i bardzo mnie to pływanie umęczyło.

DSC_4484
Gdzieś tam się motam. Fot. A. Tomczyk

Wszystko chyba przez to, że chciałam płynąć szybko, a ja po prostu nie umiem szybko. Plan był też taki, aby mocniej zaangażować nogi, bo generalnie to ja ich nie używam za bardzo, tylko co jakiś czas chlapnę, co może pomaga potem na bajku gdyż jadę na świeżości i jest przydatne na dłuższych dystansach, ale na takim sprincie gdzie trzeba zapierdzielać i non stop dawać ognia to raczej ta moja technika pływacka do mega efektywnych nie należy… No ale jakoś mi z tymi nogami nie wyszło. Chyba po prostu zapomniało mi się. Podobnie zresztą nie wyszło jak z nawigacją, bo znowu zbaczałam z obranego kursu. Choć przyznam, że chcąc temu jakoś zaradzić próbowałam (dozwolonego) draftingu tj. płynięcia tuż za kimś w jego ekhm… bąbelkach. I z tymi bąbelkami też mi nie wyszło. Bo jak już dorwałam jakieś obiecujące i szybkie bąbelki to zaraz dopływałam do mojego „zająca”, smyrałam go po piętach, było za wolno i musiałam wyprzedzać (sorry nie nadajesz się, następny proszę i gdzie jest moja kolejna ofiara). Po trzech nieudanych próbach  postanowiłam jednak darować sobie te bąbelkowe polowania i sztuczki i po prostu płynąć do przodu. A tak w ogóle to niech się już skończy to pływanie. I skończyło się po 16 minutach i 10 sekundach (Garmin policzył mi 770 m). Oj Bo, nie czytaj już tych komentarzy jaka to jesteś boska, tylko weź się do roboty, bo pływać to jeszcze za bardzo nie umiesz. (Wzięła się, w niedzielę już pływała pod okiem instruktora).

W strefie zmian też za bardzo mi nie wyszło. Zamotałam się, nie mogłam odpiąć pianki, kask (przez niektórych zwany garnkiem) też mi się jakoś krzywo założył, a za kreską nichuchu wpiąć się w pedały szybko nie umiałam. No ale wreszcie wsiadła i ruszyła.

No nie! Znowu uciekł mi pociąg

Plan na rower z pozoru nie był skomplikowany. Tak jak z pozoru łatwa wydawała się być trasa, która potem niespodziewanie zaprezentowała swe liczne, a przeklęte dla mnie zakręty. Skoro drafting dozwolony, spróbuj Bo jechać z kimś (zapewne z facetem) i nawiązać owocną współpracę. Tak mówił plan. Problem z facetami jest jednak taki, że z reguły oni robią wszystko za szybko… I trudno złapać jakiegoś wartościowego :) W Sandomierzu wcale nie było inaczej, no szybcy byli i już. Jeden facet mi uciekł, a potem drugi i trzeci. Złapałam więc czwartego, grzecznie usiadłam mu na kole (takie moje „usiadłam” tj. trzymałam się kilkadziesiąt cm za) i jechałam próbując unormować oddech i tętno. No no, całkiem nam to wychodzi, może coś z tego będzie myślę i ten pan mi nie ucieknie, wypada jednak dać zmianę. Więc wyprzedzam i pruję. Ale. Jak ja już daję zmianę to naprawdę drę do przodu pełnym ogniem. Staram się jak mogę, kładę się na kierownicy, zapewne robię wytrzeszcz i inne idiotyczne miny oraz żyłka mi pulsuje, nieważne, daję z siebie wszystko. No więc jestem na tym shifcie, pruję (wytrzeszcz, głupia mina, żyłka), oglądam się za towarzyszem dumna jaką to dałam zmianę, a on… 10 metrów za mną. No został. Ale mi się kurde współpracownik trafił. I tak jeszcze ze dwa razy dając zmianę gubiłam innych triathlonistów. O co kamon? Czy ja taka szybka, czy to durna męska duma nie pozwala facetom jeździć na kobiecym kole? Albo niedajborze widoki im się nie podobają? ;) Kurde nie wiem.

Albo taki pociąg uciekł mi też kilka razy. A wiało tak strasznie, że naprawdę chciałam do niego wsiąść, odsapnąć trochę, no i wiadomo pogapić się na łydki. I mimo, iż naprawdę się starałam (wytrzeszcz, głupia mina, żyłka) i napierałam ze wszystkich sił, to odjeżdżali mi chłopacy. Czy ładnie to tak, hę? Zwłaszcza na zakrętach, w które wchodzili pełnym gazem, a ja kurczak na hamulcach, odjeżdżali mi koncertowo. A trasa była zakręcona niczym ja 15 minut przed zawodami, więc okazji do gubienia Bo owe pociągi miały sporo… Ostatnie 5 km to jednak udana współpraca z panem, którego numerku niestety już nie pamiętam (ale bardzo dziękuję!), choć najlepszy był i tak dwudziesty kilometr, który pokonywaliśmy nie dość, że po bruku, to jeszcze pod stromą górkę. Ponoć nawet ojciec Mateusz sam wprowadza tam rower, a ja kręciłam. Taki podjazd.

Rower więc jako tako biorąc pod uwagę mocny wiatr, krętą trasę i brak kolarskich treningów z mojej strony ostatnimi czasy. Choć oczywiście mogłoby być lepiej, średnia 32 km/h i czas 38:05 nie jest już wynikiem mych marzeń, nie ukrywajmy.

Brukiem, kostką i po schodach

Nic nie sprawia mi takiej radości jak wyprzedzanie na biegu chłopaków, którzy łyknęli mnie na rowerze. No może jeszcze wyprzedzanie dziewczyn jest fajne, ale akurat w Sandomierzu w ogóle takowych na trasie nie widziałam, więc nawet się nad tym nie zastanawiałam gdzie jestem, zwłaszcza, że to pływanie nie teges, a rower też nie do końca bardzo. To może Bo biegać choć jeszcze trochę potrafisz? No może. Ale przyznam, iż porównując swój porowerowy stan z Poznania i Sandomierza, to zdecydowanie nad Maltą czułam się lepiej, świeżej i radośniej. Ale w sobotę też znowu nie było dramatu, przynajmniej do pierwszego podbiegu. Ponieważ był to bieg specyficzny. Biegiem górsko-brukowym nazwałabym go. Najpierw w dół na pazurki po nierównych kamieniach, potem fragment płaski, a potem cały czas pod górę, z wdrapywaniem się po schodach włącznie. I takie dwie pętelki, w pełnym słońcu, z widokiem na rozkoszujących się zimnym piwem tudzież wielkimi lodami turystów w kawiarnianych ogródkach. Ludzie to wilcy.

Pierwszy kilometr standardowo za mocno, potem ómarłam na podbiegu, potem odrodziłam się na półmetku i już dziarsko zmierzałam do mety. Po cichu liczyłam na poprawę wyniku ze sprintu w Okunince, jednak na takiej trasie biegowej i w takiej temperaturze i słońcu, absolutnie nie było to możliwe. Pipcząca mata, konfenansjer, że pani Bo, medal (całkiem najs), woda. Jestem! Czas biegania 23:45, a łączny 1:20:47. Bez fanfar, bo nie jestem do końca zadowolona z tego startu, ale widocznie nadszedł już ten czas, że nie da się w nieskończoność śrubować swych osiągów… Chlip chlip.

P8150269
Wyprzedzę czy nie? Fot. A. Tomczyk
Pudło prześladowcze

A potem się okazało, że jestem druga wśród kobiet, choć tak naprawdę pierwsza, bo dziewczyna przede mną była z kategorii K0, a takiej kategorii nie było. Nie pytajcie, nie rozumiem, poza tym i tak nie było dekoracji w OPEN, tylko właśnie w kategoriach. Więc zajęłam pierwsze miejsce w V Letnich Otwartych Mistrzostwach Sandomierza w Triathlonie oraz 42-gie wśród wszystkich 124 osób i zmieściłam się na pierwszej stronie wyników :) Dostałam dyplom, dwie książki, kosmetyczkę, siatę na zakupy, porcelanowego aniołka w celofanie z kokardą, śpiwór i bagażnik dachowy na rower. I jak tak dalej pójdzie to zostanę super sprzedawcą na Allegro. Zastanawiam się też, czy już rezygnować z pracy i przerzucać się na triathlon czy jeszcze trochę poczekać? Co myślicie?

AT178094
Pudło prześladowcze. Strzeżcie się. Fot. A. Tomczyk
About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.